w amarantowej pościeli zanurzy,
w puchary wlejmy czerwonego wina,
z brzękiem, toastem pozwólmy niech szumi.
Zanim się zorze gdzieś rozbiegną świtem,
nim pierwszy dumny w niebo wzleci motyl,
usiądziesz przy mnie w zapach bzów spowita,
a ręce nasze nieśmiało się splotą.
Zanim to porą, jaką nie wiadomo,
wyrywał wicher będzie okiennice,
będę całował ciebie po kryjomu,
będę oglądał cię taką w zachwycie.
Nim pod stopami mech miękki, wilgotny,
stanie się twardym i ostrym kamieniem,
jedno westchnienie, ale jakże słodkie
z miłosnym płynąć będzie uniesieniem.
Zanim się burza z podmuchu zrodzona,
po starych gajach okrutnie rozśpiewa,
tych kilka pieszczot, czułych i szalonych,
w dni pełne słoty będzie nas ogrzewać.
Nim białe lilie upadną strwożone,
pomiędzy piołun wciąż nienasycony,
pozwól niech wtulę cię w swoje ramiona,
pozwól niech gwiazdy w tę noc dla nas płoną.