fb

Czy na pewno chcesz usunąć swoje konto?

Usunąć użytkownika z listy znajomych?

Czy usunąć zaznaczone wiadomości z kosza?

Czy chcesz usunąć ten utwór?

informacje o użytkowniku

DARTANIAN 110

Dołączył:2010-02-19 13:42:10

Miasto:Huta Komarowska

Wiek:53

zainteresowania

Poezja, fotografia, muzyka, kolarstwo, filmy.

kilka słów o mnie

Wcześniej KURKA 110 Teraz DARTANIAN 110 Największa siła w delikatności i wtedy szczęście z radością gości. Rozum nie chodzi z mądrością w parze, rozum za mało, mądrość zaś marzy a na nagrodę ten zasługuje który jej znikąd nie oczekuje. https://www.youtube.com/channel/UCXLnPx96TEvwT-kwzbKIyIQ

statystyki utworu

Średnia ocen: 1

Głosów: 1

Komentarzy: 2

statistics
A A A

1

Winston i Juliautwór dnia

Autor:DARTANIAN 110komentarz Kategoria:Świat Dodano:2025-05-13 09:33:36Czytano:189 razy
Głosów: 1
Chodził jak wszyscy czcić wielkiego brata,
lecz skrycie szukał prawd i odpowiedzi,
okruchów z nieistniejącego świata,
przed rewolucją, co było nie wiedział.

Myśl mu spokoju jedna nie dawała,
czy wcześniej mogło być gorzej jak teraz,
był przekonany że partia kłamała,
i co dzień prawdę o sobie zaciera.

Wyjął pamiętnik, zdobiony przepięknie,
wiedział że dzisiaj już takich nie robią,
marmurkowaty z purpurowym brzegiem,
o gładkich kartkach, grubych i kremowych.

I choć od dawna prawo nie istniało,
wiedział że ciężkie popełnia przestępstwo,
tęsknił za prawdą skrzętnie ukrywaną,
drżącymi dłońmi otworzył pamiętnik.

Precz z wielkim bratem napisał powoli,
mocno do kartki dociskając pióro,
pochylił się oparł na ręku głowę,
i bardzo cicho, szeptem prawie mówił.

Pomyślał naraz o pięknej dziewczynie,
smukłej brunetce z kilkoma piegami,
nie wiedział jednak jak miała na imię,
nie wiedział czemu go fascynowała.

nosiła szmatkę i klucz maszynowy,
a dłonie miała ubrudzone smarem,
była mechanikiem maszyn biurowych,
na korytarzu często się mijali.

lecz teraz widział jak szła z O' Brienem,
sprężystym krokiem, szarfą przepasana,
poczuł jej szybkie wnikliwe spojrzenie,
przeszył go nagły lęk, nieopisany.

Czuł atmosferę od niej szkolnych boisk,
zimnych pryszniców, przepełnionych szatni,
pieśni w sunących i zwartych pochodach,
gier tropicieli, pracowniczych rajdów.

Winston pomyślał o dzielnicy proli,
może tam szukać trzeba odpowiedzi,
znał tam sklep tylko pana Charrlingtona,
u niego kupił pamiętnik swój kiedyś.

Zaszedł tam znowu gdy już się zmierzchało,
słabiutkim światłem lampy się paliły,
dzieci przebiegły, stanęły przed bramą,
ptak na gałęzi coś zaśpiewał tkliwie.

Do taniej i lichej wszedł kawiarenki,
dostrzegł staruszka w kącie przy stoliku,
dosiadł się sądząc że może pamięta,
jak się przed wielką rewolucją żyło.

Nowe kolejki wychylał staruszek,
dawne szczegóły przyzywał z pamięci,
opowieść barwna była, pełna wzruszeń,
Winston go słuchał, uważnie w napięciu.

Lecz po godzinie, może dwóch już wiedział
że nic od niego więcej się nie dowie,
pytania że wciąż są bez odpowiedzi,
więc się pożegnał, gestem, dobrym słowem.

Strzeż się Winstonie pana Charrlingtona,
choćby i mówił z lat dawnych wierszyki,
choć się dobrym wydaje, roztargnionym,
wewnętrznej partii jest on towarzyszem.

Sklep Charrlingtona był jeszcze otwarty,
mdławe światełko w środku się paliło,
Winston nacisnął na mosiężną klamkę
dwudziestą pierwszą już zegary biły.

Pan Charrlington był szczupły, zgarbiony,
na co dzień zwykle nosił okulary,
włosy siwizną miał już przyprószone,
i roztargnionym trochę się wydawał.

– Czym mogę służyć zapytał uprzejmie,
Winston się lekko rozglądał po sklepie,
– pamiętam sztanbuch pan kupił ode mnie,
mam chyba jeszcze kilka ładnych rzeczy.

Spomiędzy sterty niesprawnych szpargałów,
Winston zobaczył szklaną kulę w kącie,
z czerwonym w środku niedużym koralem,
jakby w oazie łuną szczęście tlące.

Charrlington mówił gdzie były kościoły,
i o umilkłych przed laty dzwonnicach,
zdawał się jakby przypominał sobie,
krążące często wśród dzieci wierszyki.

Dwudziestą drugą już zegary biły,
żegnali siebie w uprzejmym pośpiechu,
na rynnie słowik żałośnie zakwilił
i między obie czarne olchy wzleciał.

Księżyc wyglądał połową z półmroku,
chmury barwiły się na granatowo,
gdy ujrzał ją, była o kilka kroków,
spojrzała tylko i przeszła bez słowa.

Pomimo chłodu poczuł pot perlący,
wyda mnie – Winston pomyślał ze trwogą,
otarł wnet czoło dłonią się trzęsącą,
gubiąc na chwilę dobrze znaną drogę.

A gdy już wrócił oczekiwał w ciszy,
tego co uznał za nieuniknione,
aresztowania przez policję myśli,
za czyn wbrew partii, jawną myślozbrodnię.

Lecz ciężkich kroków nie słyszał z oddali,
ani by biegli, po klatce, po schodach,
dumny stał teraz i wyprostowany,
wiatr cicho szumiał, nie było nikogo.

Winston był w pracy już z samego rana,
ujrzał ją gdy sama szła korytarzem,
rękę bandażem miała przepasaną,
potknęła się, upadła niespodzianie.

Wtedy przystanął, chwilę jakby myślał,
lecz wolnym krokiem zaraz podszedł do niej,
podał jej rękę a w lekkim uścisku,
czuł że trzymała coś małego w dłoni.

Spojrzała na niego z lękiem i nadzieją,
w dłoń mu wsunęła zmięty kartki skrawek,
poczuła serca delikatne drżenie,
dziękując wstała, poszła korytarzem.

A na tym skrawku miłość mu wyznała,
w świecie gdzie dobro, wiara zbrodnią były,
lecz ona czuła od dawna wiedziała,
że są dla siebie i będą szczęśliwi.

Kocham cię czytał dwa promienne słowa,
nie mogąc oczu nasycić i serca,
chciałby biec do niej, usta jej całować
i wąską ścieżką prowadzić za rękę.

Teleekrany naokoło tkwiły,
wybiegał myślą, zbierał dla niej kwiaty,
partia uważnie każdego śledziła,
kazali wielbić czcić wielkiego brata.

A kto go nie czcił ten bez śladu znikał,
i choćby wrócił to tylko na chwilę,
jednak zmieniony już, bez dawnej iskry,
i bez nadziei co dawała siłę.

Na koral w szklanej kuli zatopiony,
spoglądał lekko rozmarzonym wzrokiem,
trzymał to cudo, ten azyl w swych dłoniach,
z niewysłowioną, bezbrzeżną tęsknotą.

A gdy noc przyszła ujrzał tę dziewczynę,
jak się rozbiera jednym, zręcznym ruchem,
podziwia nagą, pyta ją o imię,
a ona szarfę, kombinezon rzuca.

Pragnie by taka mu weszła w ramiona,
patrzy w jej oczy dumne i marzące,
i widzi radość niczym niespłoszoną,
i piękną miłość właśnie się rodzącą.

I nim się zbudził, wczesnym mglistym świtem,
patrzył jak naga w młodnik czeremch wchodzi,
wiedział że idzie ku złotej krainie,
czuł że mu wkrótce będzie bardzo droga.

Gdy wstawał, imię jej z oddali słyszał,
lecz pośród leszczyn jakby się ukryło,
a potem echem coraz słabszym cichło,
i tylko trawy barwą swą pieściło.

Choć jeszcze ciągle nie znał jej imienia,
pragnął ukradkiem bardzo się z nią spotkać,
musnąć jej dłoni, kilka słów zamienić,
poznać jakiego koloru ma oczy.

Na płonnych próbach tygodnie mijały,
aż ją zobaczył samą przy stoliku,
usiadł a dłonie się ich napotkały,
spragnione pieszczot spragnione dotyku.

– Gdzie się spotkamy? Zapytał po cichu,
ciesząc się chwilą co nieśmiało trwała,
– na placu zwycięstwa, koło pomnika,
gdy kawalkada będzie przejeżdżała.

– Nasze spotkanie podejrzeń nie wzbudzi,
i uda się nam zdań kilka zamienić,
będzie tam gwar, bardzo wiele ludzi,
o dziewiętnastej się spotkać możemy.

Dłużył okropnie czas się Winstonowi,
przyszedł i czekał nieco zamyślony,
popatrzył w oczy jednemu jeńcowi,
z tysięcy, w klatkach triumfalnie wiezionych.

Smutek ogarnął go niewysłowiony,
odwrócił głowę w kierunku pomnika,
ujrzał dziewczynę i w nią zapatrzony,
poprzez tłum gapiów śmiało się przeciskał.

A kiedy doszedł to się odwróciła,
wtedy ich ręce znowu się spotkały,
w lekkim uścisku ale jakże miłym,
niespodziewanym lecz czułym wyznaniu.

– Słyszysz mnie? – Słyszę odpowiedział Winston
– czy masz niedzielę wolną po południu?
– Tak – to słuchaj i zapamiętaj wszystko,
jest takie miejsce nieznane a cudne.

Pójdziesz na dworzec, do pociągu wsiądziesz,
Winston uważnie łaknął każde słowo,
po półgodzinie mniej więcej wysiądziesz,
pragnął o taką ją całą całować.

– Skręcisz na lewo, przejdziesz ponad milę,
aż bez górnego łuku ujrzysz bramę,
za nią ścieżynka będzie już za chwilę,
a dalej pójdziesz pomiędzy polami.

– Tam jest alejka porośnięta trawą,
niewielkie przejście zobaczysz w zaroślach,
przed tobą będzie kwiecista polana,
i pień omszały, starej wielkiej sosny.

Winston powoli wchodził w leśną dróżkę,
niebieskie dzwonki rosły dookoła,
w oddali gołąb przeciągle zagruchał,
a leśne ptaki ćwierkały wesoło.

Spojrzał na kwiaty gęsto rozścielone,
schylił się aby uzbierać naręcze,
po chwili pełne dzwoneczków miał dłonie,
by podać Julii gdy przyjdzie w prezencie.

Wtem za Winstonem gałązka trzasnęła,
policja myśli , dreszcz go wskroś przeniknął,
lecz to dziewczyna lekko go dotknęła
i pokazała aby byli cicho.

Podał jej kwiaty, przyjęła z uśmiechem,
wgłąb lasu krokiem pewnym prowadziła,
chociaż szli szybko, prawie bezszelestnie,
pień starej sosny zgrabnie przeskoczyła.

Już widać było czeremchy z oddali,
młode, lecz dumnie powoli się pięły,
Winston bezwstydnie patrzył na jej talię,
ona gałązek kilka rozsunęła.

A kiedy przeszli kilkanaście kroków,
na środku leśnej stanęli polany,
Julia zdmuchnęła kosmyk czarnych włosów,
barwne motyle krążąc odfruwały.

Obok był wzgórek trawą porośnięty,
– jesteśmy, dźwięcznym głosem powiedziała,
z wiatrem doleciał lekki zapach mięty
naprzeciw siebie, o krok tylko stali.

Spojrzał w jej oczy, były bursztynowe,
lecz uśmiech nutkę ironii ukrywał,
jakby się bez słów pytała Winstona,
czy tak stał będziesz? Czy wreszcie zaczynał?

Ich ręce splotły się, wypadły kwiaty,
nie wiedział kiedy weszła mu w ramiona,
była mu szczęściem teraz, całym światem,
otwarte lekko jej usta całował.

U stóp jej upadł kombinezon z szarfą,
popchnął ją lekko na trawiasty wzgórek,
poddała jego się pieszczocie palców,
i kilku słowom pośpiesznym a czułym.

Szepnęła kocham, przymknęła powieki,
lecz przyjść upojna chwila nie umiała,
rozczarowaniem cichutkim westchnęła,
i na gałązki na drzewa spojrzała.

Usiadła taka, kwiat wyplotła z włosów,
i kombinezon wraz z szarfą ubrała,
ciepły wiatr poniósł miły zapach wrzosów,
– to nic kochany, mamy wieczór cały.

Winston powoli ubierał się jeszcze,
rękę docisnął, przesunął po twarzy,
jakby piekący chciał zmazać rumieniec,
jak natrętnego by zganiał owada.

Na wzgórek wdzięcznie dłonią pokazała,
– jak masz na imię? Gdy usiadł zapytał,
– Julia i mile na niego spojrzała,
– a ty pewnie jesteś Winstonem Smithem.

– Tak skąd wiedziałaś? – Wiem wszystko o tobie,
urzekło dawno mnie twoje spojrzenie,
– mam żonę z którą rozwieźć się nie mogę,
odeszła dawno i gdzie jest to nie wiem.

– To między nami nic a nic nie zmienia,
wiem jak oziębła była i nieczuła,
kocham cię, byłeś w mych snach i marzeniach,
– a przedtem? – przedtem tylko pustkę czułam.

– Ja w miłość twoją uwierzyć nie mogłem,
wyznanie czułe po stokroć czytałem,
jakby odlecieć zaraz miały słowa,
ty piękna, młoda, pojąć nie umiałem.

– Lecz nie dlatego się mnie wcześniej bałeś,
myśląc że czekam na twoje potknięcie,
i z przyjemnością bym ciebie wydała,
nie w moim stylu, choć nie jestem święta.

– Tak, no bo zwykle tak robią dziewczęta,
– to przez tę szmatę wstając pokazała,
szkarłatną szarfę dotknęła z niechęcią,
zdarła i mocno rzuciła na gałąź.

Winston podziwiał jej gest każde słowo,
nieodgadnioną czuł w sobie tęsknotę,
wstał wolno, przytulił ją, pocałował,
czuł miły zapach burzy czarnych włosów.

Julia z uśmiechem na niego spojrzała,
podała rękę by za nią szedł teraz,
jakby pokazać mu jeszcze coś chciała,
leśną polanę minęli w objęciach.

Na skraju lasu aż się zatrzymali,
w cieniu wysokiej stanęli leszczyny,
Winston sen piękny sobie przypominał,
o niej o sobie i złotej krainie.

Dróżka upstrzona była w kretowiska
wiedział że gdzieś w pobliżu płynie strumień,
przed nimi było niewielkie pastwisko,
stanął za Julią lekko ją przytulił.

Gałęzie wiązów letni wiatr kołysał,
słońce, czeremchy już dawno minęło,
stali patrzyli, przytuleni w ciszy,
– popatrz, szepnęła gdy drozda dostrzegła.

Usiadł na młodej gałązce leszczyny,
gdy obtarł pióra pokłon złożył niebu,
jakby na cud oboje się patrzyli,
ukryci w cieniu chcieli by zaśpiewał.

Pieśń swoją zaczął, donośnie i tkliwie,
między listkami tańczył promyk złoty,
lecz jakby w smutku śpiew nagle przerywał,
i niepojętym dokańczał świergotem.

Z jakąś tęsknotą nienazwaną jeszcze,
Winston i Julia spojrzeli na siebie,
niebieskie dzwonki promyk słońca pieścił,
pieśń drozda lasem się niosła i niebem.

Niemalże naraz westchnęli oboje,
czuć było wokół zapach leśnych wrzosów,
drozd zaszczebiotał jak gdyby spłoszony,
i wśród kłębiastych ukrył się obłoków.

Pociągnął lekko ją i objął w talii,
na twarzy poczuł pieszczotę jej włosów,
naprzeciw siebie obydwoje stali,
patrzył w jej piękne bursztynowe oczy.

Poddał się zmysłom, jak zorze tańczyły,
– nie teraz skarbie, nie teraz kochany,
usta łakomie na chwilę złączyli,
– pójdźmy na naszą tajemną polanę.

Minęli wiązy minęli leszczyny,
gałązki czeremch Julia rozsunęła,
gdzieś w dali słowik głosem śpiewał tkliwym,
na leśnej polanie obok pnia stanęli.

Szkarłatna szarfa na dzwonki upadła,
jakby wyrządzić kwiatom krzywdę chciała,
patrzył jak dumnie kombinezon zdarła,
naga i piękna przed Winstonem stała.

Jej ust kąciki ironię skrywały,
jakby na przekór pragnieniu i chwili,
nieme się zdały zadawać pytanie,
może Winstonie już pora zaczynać?

Popchnął ją lekko na omszały wzgórek,
burza jej włosów niesfornie tańczyła,
czuł w sobie siłę, nienazwany strumień,
z miłosnym słowem usta rozchyliła.

Serca ich jednym rytmem teraz biły,
w czułym uścisku dłonie napotkały,
a dwa oddechy w jeden się złączyły,
między drzewami motyle fruwały.

Julia w objęciach Winstona usnęła,
okrył ją dwoma kombinezonami,
muskał palcami ją po nagim ciele,
w niemym zachwycie patrzył się jak spała.

Kilka skowronków z gałązek sfrunęło,
chociaż z donośnym to dźwięcznym szczebiotem,
wtedy zbudziła się i uśmiechnęła,
z miłosnym blaskiem w bursztynowych oczach.

– Letnia sukienka mi się skarbie śniła,
w groszki i wzorki ładnie rozsypane,
skrycie, czasami o takiej marzyłam,
kiedyś nałożę, zobaczysz kochany.

Z czułością Winston gładził Julii rękę,
o pogardzanych teraz myślał prolach,
widział jak kiedyś po rynku dziewczęta,
biegły w sukienkach, zwiewnych kolorowych.

Ku zachodowi słońce się chyliło,
gdzieś na źdźbłach trawy grało kilka świerszczy,
po łąkach miłość beztrosko tańczyła,
gotowa pisać najwspanialsze wiersze.

Szkarłatną szarfę Julia opasała,
Winston starannie zapiął kombinezon,
już się wokoło powoli zmierzchało,
na niebie srebrno- biały świecił księżyc.

W oddali puszczyk zahuczał złowieszczo,
Julia się lekko wtuliła w Winstona,
– kiedyś kochany wrócimy tu jeszcze,
wiesz że mi dobrze jest w twoich ramionach.

Na jego szyję ręce zarzuciła,
– kocham cię skarbie lecz musimy wracać,
ich pocałunek trwał zaledwie chwilę,
jeszcze zaległą muszę skończyć pracę.

– A gdzie najdroższa znowu się spotkamy?
Na targowisku rano w poniedziałek,
będę udawać że szukam kochanie,
dwóch szpulek nici i paczki zapałek.

Dwiema różnymi wracali drogami,
obojgu księżyc srebrną łuną świecił,
wołanie sowy niosło się łąkami,
ukryte w trawach grały polne świerszcze.

Winston i Julia musieli jak wszyscy,
co dzień umacniać partię swoją pracą,
niezgodne z prawdą zamieszczali wpisy,
tak aby wielki brat zawsze miał rację.

Aresztowanych przez policję myśli,
wykreślał szybko jakby nie istnieli,
przeszył go smutek a żal serce ścisnął,
nad smętną dolą cichych bohaterów.

Julia ulotki dodrukowywała,
nakazujące udziału w pochodach,
i chociaż lekko, to się uśmiechała,
jakby do siebie, jakby do Winstona.

On zaś rozważał o ruchu oporu,
czy istniał Goldstein czy bractwo istniało
a w dali gęsta mgła okryła pola,
ciepłym woalem szaro -srebrno-białym.

Winston rozmyślał i o O' Brianie,
zwiodło go kilka gestów niedzisiejszych,
tembr jego głosu, spojrzenie, ubranie,
lekko schylona sylwetka bokserska.

Na targowisku był z samego rana,
spomiędzy tłumu, Julii szukał wzrokiem,
dostrzegł jak stała przy żółtym straganie,
a gdy znak dała wolno podszedł do niej.

– Słyszysz mnie skarbie szeptem zapytała,
muskając czule jego lewe ucho,
– tak słyszę Julia, słyszę cię kochanie,
– jeszcze się przybliż trochę i posłuchaj.

– Możemy spotkać się w starej dzwonnicy,
o siedemnastej w sobotę po pracy,
niezamieszkana jest to okolica,
na pewno skarbie nikt nas nie zobaczy.

A nad polaną chmury się kłębiły,
ciemne przepastne zawisły złowrogo,
zdało się całe niebo że zakryły,
zdało się wszystko że ogarnąć mogą.

Julia szła ścieżką pomiędzy łąkami,
po obu stronach pachniały rumianki,
wędrowne drozdy nad nią przeleciały,
wiatr wdzięcznie w listkach młodych olszyn tańczył.

Winston już czekał w drewnianej dzwonnicy,
opustoszałej jakby wieki temu,
na pierwszym schodku usiadł i rozmyślał,
i dłuższą chwilę trwał w tym zamyśleniu.

Dopiero kiedy drzwi lekko skrzypnęły,
spojrzał przed siebie, lekko uniósł głowę,
– jestem kochanie, podchodząc szepnęła,
i uśmiechnięta weszła mu w ramiona.

Szkarłatna szarfa wraz z kombinezonem,
wokół stóp Julii bezgłośnie upadły,
a on się patrzył na nią zachwycony,
jakby na zwiewne, przepiękne widziadło.

Naraz ją uniósł, ręce się ich splotły,
słońce świeciło jasno od zachodu,
w gałązkach słowik zaśpiewał uroczo,
wiatr listki olszyn kołysał łagodnie.

I Winston Julię tak gładził po twarzy,
chociaż powoli ale jakże czule,
ona w objęciach zdawała się marzyć
a co czas jakiś mocniej jeszcze wtulać.

Księżyc ukazał się wielki różowy,
zaś nad nim srebrna gwiazdka migotała,
przy rozłożystej stanęli jabłoni,
zdało się jakby się pocałowali.

Gdy na ścieżynkę Julia weszła spiesznie,
wdzięcznie na chwilę głowę odwróciła,
potknęła lekko się ale pociesznie,
i noc woalem zaraz ją okryła.

Winston szedł łąką a gwiazdy srebrzyste,
tak samo dwojgu mile migotały,
dwoma drogami szli w blasku księżyca,
a jednakowo lilie im pachniały.

Dotarł do domu gdy chmury kłębiaste,
na chwilę lśniącą gwiazdkę zasłoniły,
myślał o Julii dopóki nie zasnął,
wiedział że pierwsza od niego wróciła.

Rankiem w drzwi lekkie usłyszał pukanie,
wyszedł jeszcze sen na powiekach niosąc,
to pani Parsons na zewnątrz czekała,
lecz trochę smutna jak gdyby w kłopocie.

Ostatki snu figlarnie zatańczyły,
i nie wiadomo dokąd się rozpierzchły,
– pomóż sąsiedzie gdyż nie mam już siły,
zlew mi się zapchał, woda spływać nie chce.

Winston w ich domu był po osiemnastej,
lecz jeszcze było czuć zapach kapusty,
kuchnia niewielka była, trochę ciasna,
stół wymazany aż po brzegi tłuszczem.

Chłopiec z dziewczynką go obserwowali,
z nieukrywaną, wręcz jawną wrogością,
gdy zlew przepychał, to zdrajca – wołali,
zuchwale patrząc Winstonowi w oczy.

Wiedział że one jak innych tysiące,
już do rodziców swoich nie należą,
w spojrzeniu mieli okrucieństwa żądzę,
byli to partii kilkuletni szpiedzy.

Winston naprawił zlew, woda spływała,
lecz gdy wychodził poczuł uderzenie,
gdy pani Parsons jeszcze dziękowała,
to chłopiec w plecy go trafił kamieniem.

Ku zachodowi słońce się chyliło,
złotawe wokół rzucało promienie,
za rosochatym dębem się ukryło,
lecz jeszcze trawy ogrzało i ziemię.

Julia na murach wieszała plakaty,
niechęć gestami zgrabnie zasłaniając,
patrzyła zewsząd twarz wielkiego brata,
jak gdyby na wskroś wzrokiem przewiercając.

Winston jak zwykle podczas przerwy w pracy,
niesmaczną zupę jadł wolno w stołówce,
Syme już z daleka na niego się patrzył,
przywitał się i naprzeciwko usiadł.

– Nad czym pracuję nie zgadniesz Winstonie,
nie chcę cię jednak trzymać w niepewności,
Winston z uśmiechem spojrzał wymuszonym,
na twarzy Symea szpetny uśmiech gościł.

– Dla partii ale i proletariatu,
kończę już tworzyć słownik nowomowy,
przeszłość się w piśmie powoli zatraca,
teraz już inne są potrzebne słowa.

– Zaraz ci powiem, dokładnie wyjaśnię,
zabłysły oczy Symea satysfakcją,
słowniki wcześniej były zbyt opasłe,
przyznasz mi chyba w tej materii rację.

Winston zaprzeczyć temu nie mógł jawnie,
teleekrany wszystko nagrywały,
wiedział że kłamstwo zastąpiło prawdę,
czuł że pięknego coś właśnie zdeptano.

– To nowomowy słownik napisałeś?
Tak, i dziś jeszcze przedłożę go partii,
uniwersalny sens słowom nadałem,
a ich znaczenia pierwotne zatarłem.

– Dzieła Chosera, Miltona, Byrona,
Asnyka, Swifta Geothego, Szekspira,
przestaną istnieć, zostaną zniszczone,
tak jakby wcześniej nigdy ich nie było.

– Staną się samych siebie zaprzeczeniem,
groteską która śmiech budzi u Proli,
dawnej świetności nieforemnym cieniem,
marnym, obmierzłym, zakurzonym tworem.

Syme wstał od stołu i zmieszał się z tłumem,
szpetnym uśmiechem Winstona żegnając,
na złotej polanie wiatr cichutko szumiał,
gałązki czeremch lekko otulając.

Winston i Julia bezmiarem pól skryci,
patrzyli jak bażant leciał nad leszczyną,
szli jak poprzednio do starej dzwonnicy,
lecz naokoło, drogą trochę inną.

Przy rozłożystej usiedli jabłoni,
między listkami promyk tańczył złoty,
w czułym uścisku splotły się ich dłonie,
zaś oddech złączył we wdzięcznej pieszczocie.

Szkarłatna szarfa z wiatrem pofrunęła,
młodego dębu pień zgrabnie oplotła,
tym samym przecząc swemu przeznaczeniu,
i tuląc jakby kochanka najsłodsza.

Julia opadła miękko na Winstona,
niesiona szczyptą błogiego bezwstydu,
głowę wtuliła w pierś jego, ramiona,
i z przymrużonych się powiek patrzyła.

Głaskał palcami ją obydwu dłoni,
po czarnych włosach, po szyi i plecach,
a na leszczynie z gracją usiadł słowik,
chwilę pośpiewał i ku niebu wzleciał.

Uniosła głowę spojrzała mu w oczy,
płonny rumieniec igrał na jej twarzy,
uśmiechnęła się lekko i uroczo,
i wydawało się że o czymś marzy.

A było widać że patrzy szczęśliwa,
palcem po czole Winstona muskając,
frywolnie niby, lecz czule i tkliwie
wzrokiem zaś nieme pytanie zadając.

– Skarbie najdroższy już za miesiąc wrzesień,
liście mozaiką zabłysną jesieni,
a potem zima śnieg i mróz przyniesie,
gdzie się spotykać ze sobą będziemy?

– Wynajmę pokój nam u Charrlingtona,
ładny umeblowany na poddaszu,
myślę kochana że ci się spodoba,
chociaż brakuje jeszcze w oknach kwiatów.

Julia Winstona słuchała z uśmiechem,
i miłym błyskiem w bursztynowych oczach,
on co raz lekko głaskał ją po ręce,
ona patrzyła na niego z miłością.

Wyjrzała gwiazda, za nią księżyc złoty,
jakby się razem dokądś wybierali,
wiatr lekko powiał a deszcz zaczął kropić,
Julia z Winstonem się szybko ubrali.

Oboje nawet nie wiedzieli kiedy,
brunatne chmury, niebo w krąg okryły,
a deszcz ciepławy zamienił w ulewę,
biegli co tylko starczało im siły.

Julia w wyprawach, rajdach zaprawiona,
tempem sportsmenki biegła bez zmęczenia,
godzinę wcześniej była przed Winstonem,
wskroś przemoknięta i troszeczkę senna.

Winston rozmyślał o Goldsteinie, bractwie,
chciałby dołączyć do nich walczyć z partią,
choć myśl ta była szalona, wariacka,
to jednak zawsze wracała uparcie.

I niewyspany lecz z samego rana,
pośpiesznym krokiem szedł przez główną halę,
naraz przed sobą spostrzegł O' Briena,
w jednej się chwili obaj zatrzymali.

Tematem rozmowy, był dla pozoru,
słownik nowomowy, przyszłe wydanie,
w rzeczywistości Goldstein ruch oporu,
walka z partią i wieczorne spotkanie.

Strzeż się Winstonie, strzeż się O' Briena,
i pięknej Julii do niego nie prowadź,
nie będziesz mieć w nim nigdy przyjaciela,
Prawdy i Szczęścia jest zaciekłym wrogiem.

Winston i Julia szli do O' Briena,
wieczór był ciepły lecz deszcz siąpił zimny,
szli tak jak zwykle różnymi drogami,
choć się ściemniało, jeszcze było widno.

Ordynans dał znak i weszli oboje,
O' Brien na nich się zza biurka patrzył,
niezręcznie czuli się, lekko nieswojo,
– Winstonie, Julio o proszę siadajcie.

Małą butelkę czerwonego wina,
wyciągnął z barku i w puchary nalał,
po czym swój uniósł w górze chwilę trzymał,
– za zbrojne braterstwo i za Goldsteina.

Winston i Julia za nim powtórzyli,
trzy jednocześnie brzęknęły puchary,
za oknem puszczyk przeciągle zakwilił,
jakby z przestrogą żałością i żalem.

O'Brien nalał znów wina – a zatem...
wznieśli puchary zatrzymali w górze,
stuknęli się lekko, – precz z wielkim bratem,
Winston zaś toast donośnie powtórzył.

Precz z wielkim bratem zadźwięczało w uszach,
jak gdyby pęta, okowy spadały,
jego pomniki zdawały się kruszeć,
różowy płomyk pobłyskiwał śmiało.

O' Brien mówił o książce Goldsteina,
która obnaża nikczemności partii,
choć zakazanej to krążącej tajnie,
sfatygowanej gdzieniegdzie podartej.

Nie wierzcie jemu Winstonie i Julio,
udaje, wznosi fałszywe toasty,
wracajcie chociaż już i tak za późno,
niechaj tę drogę wam rozświetlą gwiazdy.

Winston i Julia wracali powoli,
puszczyk przeleciał i zakwilił tkliwie,
w tej jednej chwili poczuli oboje,
chłodnawy powiew na twarzy spod skrzydeł.

Wiatr niósł przed sobą nić babiego lata,
niemą drobinkę na przepiękną suknię,
złota kraina choć tonęła w kwiatach,
to woń przemiła napawała smutkiem.

Idąc po rynku w zwartym ludzi tłumie,
młody mężczyzna podszedł do Winstona,
wręczył bez słowa mu mały pakunek,
i pobiegł w górę po kamiennych schodach.

Nazajutrz dopiero z samego rana,
niewielką paczkę rozpakował śmiało,
w jej środku leżała książka Goldsteina,
a może tylko tak się wydawało.

Partia tę książkę wydała Winstonie,
Braterstwo zbrojne, Goldstein nie istnieją,
O' Brien, jednym jest z jej autorów,
ona zaś kłamstwem strojnym w pozór dzieła.

Winston jej czytać teraz nie miał czasu,
o kilka minut wstał później niż zwykle,
śpieszył się aby nie spóźnić do pracy,
obejrzał tylko okładkę i tytuł.

W złotej krainie cicho szemrał strumyk,
wiatr się po sosnach przechadzał z ochotą,
przy czym balladę zdało się że szumiał,
zawodząc smutno jak gdyby z tęsknotą.

Skarbie najdroższy już za miesiąc wrzesień,
liście mozaiką zabłysną jesieni,
a potem zima śnieg i mróz przyniesie,
gdzie się spotykać ze sobą będziemy?

Już sześć tygodni minęło a jeszcze,
pytanie Julii słodkim echem brzmiało,
a oto właśnie zaczęła się jesień,
choć słońce mocno aż cały dzień grzało.

Winston wynajął pokój na poddaszu,
zaraz nad sklepem pana Charrlingtona,
wiedział że z Julią od czasu do czasu,
będą się w wieczór któryś spotkać mogli.

I właśnie dzisiaj do niego przyjść miała,
dawno nie tulił jej i nie całował,
drzwi zaskrzypiały, w progu Julia stała,
i uśmiechnięta podeszła bez słowa.

Ulotną chwilę stali przytuleni,
Winston zobaczył że coś z sobą niosła,
płócienną torbę na lewym ramieniu,
Julia kochanie przy stole ją postaw.

– Skarbie najdroższy popatrz co zdobyłam,
oboje prawie naraz przykucnęli,
Julia dwa brzegi lekko rozchyliła,
na wierzchu skrzynkę narzędzi ujrzeli.

Winston przez moment zdał się zawiedziony,
podnieśli w górę ją i odstawili,
kilka pakunków rzędem ułożonych
poowijanych ładnie, zobaczyli.

Julia paczuszkę pierwszą otworzyła,
– skarbie najdroższy wiesz co to takiego?
Mile się przy tym na niego patrzyła,
– czyżby to cukier? Wiem że coś sypkiego.

– Owszem to cukier i to najprawdziwszy,
nie sacharyna którą wciąż nas raczą,
a popatrz tu co schowałam najmilszy,
bochenek chleba, sam zaraz zobaczysz.

Rozniósł się zapach po całym pokoju,
przez chwilę trwali w nienazwanej ciszy,
pełnej miłości, szacunku, spokoju,
– a tutaj dżemu ukryłam słoiczek.

– A to jest skarbie najpewniej... poczekaj,
Julia pośpiesznie papier rozwinęła,
...no przecież puszka półtłustego mleka,
i zaraz paczkę następną wyjęła.

Ta aż dwukrotnie była owinięta,
– ...a teraz może poproszę o brawa,
chwilę patrzyła gdzieś w dal, uśmiechnięta,
najmilsza, przecież to prawdziwa kawa.

– Tutaj mam jeszcze liściastą herbatę,
a nie tę lurę z jeżynowych liści,
następnym razem przyniosę i kwiaty,
by się płochliwy piękny sen mój ziścił.

– Jakże to wszystko kochanie zdobyłaś?
– Tym świniom z partii, nie braknie niczego,
wczoraj wieczorem im to zakosiłam,
nie zauważą, mają mnóstwo tego.

– Odwróć się skarbie, nie patrz teraz proszę,
najlepiej usiądź z drugiej strony łóżka,
ani do okna nie podchodź najdroższy,
przez kilka minut, gdyż coś zrobić muszę.

– Możesz już patrzeć, dźwięcznie powiedziała,
Winston przez chwilę spoglądał zdumiony,
myślał że naga będzie przed nim stała,
tymczasem była jakby odmieniona.

– Malowałaś się? – Tak skarbie najdroższy,
zdobyłam szminkę i puder do twarzy,
a czarnym tuszem podkreśliłam oczy,
kładłam szczoteczką na rzęsy dwa razy.

Winston przez chwilę patrzył urzeczony,
miła woń fiołków oplotła im ręce,
– przepięknie pachniesz,– kupiłam flakonik,
– kiedyś kochany mnie ujrzysz w sukience.

W siebie wtuleni bez jednego słowa,
zdali się tańczyć jakby do muzyki,
nawzajem usta czule swe całować,
nawzajem włosy głaskać i poliki.

– Ktoś chyba śpiewa, czy słyszysz najdroższa?
Julia powoli głowę odwróciła,
zaciekawieni podeszli do okna,
kobietę z balią prania zobaczyli.

Steraną życiem, mocno korpulentną,
pieluchy, pościel na sznurze wieszała,
śpiewała znaną wśród Proli piosenkę,
pięknie kontraltem ją intonowała.

Piosenka była o miłości płochej,
co tańczy w kwiatach, naga drzemie w ziołach,
co płonie w sercu, blask nadaje oczom,
i nikt jej zgasić i zatrzeć nie zdoła.

Winston i Julia na siebie spojrzeli,
jak gdyby każde powiedzieć coś chciało,
tak jakby naraz miłość swą ujrzeli,
w szemrzący strumyk wchodzącą nieśmiało.

W złotej krainie lekko wiatr powiewał,
miłość obojga nago się pluskała,
księżyc przezierał blaskiem między drzewa,
w obłokach żółtych gwiazdy migotały.

Siedli na łóżku zrobionym z mahoniu,
bezgłośnym szeptem nucili piosenkę,
nawzajem czuli ciepło swoich dłoni,
i zaglądali w oczy sobie wdzięcznie.

Zanim usnęli, niemal w jednej chwili,
na ustach czując słodycz pocałunku,
złotą krainę czarna noc okryła,
z mgielnym woalem jakby w podarunku.

Winston się pierwszy obudził od Julii,
pokój rozświetlał blady promyk świtu,
ściągnął z niej kołdrę, chwilę patrzył czule,
i nagą pieścił w bezbrzeżnym zachwycie.

Jakby uroczo zdziwiona westchnęła,
zbudzona miło, spojrzała z uśmiechem,
w obydwie ręce jego rękę wzięła,
i otuliła ustami, oddechem.

W złotej krainie dzwoneczki niebieskie,
z wiatrem się wdzięcznie lekko chybotały,
przy starym dębie słońce stało jeszcze,
na przemian młode sójki szczebiotały.

Winston i Julia wracali powoli,
tak jak zazwyczaj różnymi drogami,
w podwórkach dzieci bawiły się proli,
wrzawą i krzykiem ich odprowadzały.

Winston się naraz zatrzymał przejęty,
naprzeciw kawiarni pod kasztanami,
chociaż znajdowała się w miejscu pięknym,
to wewnątrz zawsze rozgrywał się dramat.

Na trzech siedzących patrzył bohaterów,
w kącie przy jednym z okrągłych stolików,
na uprzejmego zwinnego kelnera,
gin im przynosił z płatkami goździków.

Jones, Aaronson, Rutherford, szeptał prawie,
wiedział że wkrótce mają zginąć wszyscy,
serce Winstona niezmierny żal dławił,
szukał w pamięci najprostszej modlitwy.

Rok może więcej zostali schwytani,
wiadomo było partię zniszczyć chcieli,
pewnie miesiące ich torturowano,
i choć wrócili to już odmienieni.

Bez dawnej iskry w oczach i bez wiary,
z bladym wspomnieniem niedawnej świetności,
już nie noszący w sobie ideałów,
i nie tęskniący za Prawdą, Wolnością.

Ktokolwiek gościłby pod kasztanami,
jawnie lub skrycie walczył z wielkim bratem,
nie wiedział tego gdzie ich rozstrzelają
ale że to są już ich dni ostatnie.

Łza Winstonowi po twarzy spłynęła,
przez chwilę wszyscy na niego spojrzeli.
pochylił głowę tak jakby się żegnał,
a oni nadal jak przedtem siedzieli.

Niebo powoli chmury przesłoniły,
na pół szarawe, na pół granatowe,
zaczął deszcz padać zimny z dużą siłą,
rzęsistą strugą u spodu spienioną.

Julia z młodzieżówką pomnik czyściła,
monument z marmuru wielkiego brata,
zatroskana z pozoru twarz już lśniła
a buty jakby deptały po kwiatach.

Winston przez chwilę o Syme'ie rozmyślał,
zniknął i więcej nikt o nim nie słyszał,
wiedział na pewno że po niego przyszli,
nie partii zagrażał, a towarzyszom.

Pamiętał jego cyniczne spojrzenie,
niewysłowioną pogardę do Proli,
inteligencję, niedopowiedzenie,
ton głosu pewny, lecz sztucznie wesoły.

A w złotej krainie ruda wiewiórka,
z dębu na sosnę wdzięcznie przeskoczyła,
kilka jelonków stało na pagórku,
zbłąkana zorza w czeremchach tańczyła.

Winston na Julię czekał na poddaszu,
patrzył na koral w kuli zatopiony,
spoglądał w okno od czasu do czasu,
słuchał jej kroków w nadziei, stęskniony.

I znowu na tę szklaną bryłkę spojrzał
co w sobie koral przed światem skrywała
a w środku jakby siebie z Julią dojrzał,
w lśniące jezioro wchodzili nieśmiało.

Czuł że dopóki istnieje to cudo,
okryte z wierzchu jak gdyby błękitem,
to łapać szczęście chwilami się uda,
bał się że spadnie zostanie rozbite.

Wzrok na drzwi przeniósł, gdyż Julię usłyszał,
po drewnianych schodach biegła stęskniona,
zawias zaskrzypiał przeciągle a cicho,
weszła, rzuciła się jemu w ramiona.

– Nikt cię nie widział? – Nie, skarbie najdroższy,
tylko w podwórku bawiące się dzieci,
– dobrze kochanie, policzki masz mokre,
– na dworze deszcz pada i księżyc już świeci.

– A teraz nie patrz bo coś zrobić muszę,
czekaj przy oknie i wejdź za firanę,
lecz najpierw swetrem skarbie zasłoń lustro,
jak sobie życzysz najsłodsze kochanie.

– Już możesz patrzeć, mile powiedziała,
stała naprzeciw w kremowej sukience,
– nie było łatwo ale ją dostałam,
czy mi pasuje? – Wyglądasz przepięknie.

Znów mu w ramiona rzuciła się śmiało,
całując oba policzki i usta,
rękami szyję jego opasała,
nogami plecy i przylgnęła biustem.

Ciche westchnienia przez otwarte okno,
lekko się niosły ku leśnej polanie,
trawy się z wolna robiły wilgotne,
a dumne świerszcze serenady grały.

Księżyc w czeremchach i sosnach przemykał,
wieczór się stroił w zapachy różane,
Julia usiadła wdzięcznie przy stoliku,
a Winston obok zdumiony przystanął.

Z piórem nad kartką była pochylona,
uśmiechnęła się odwróciła głowę,
– Skarbie najdroższy, to wiersz będzie o nas,
spójrz, wena przyniosła mi w darze słowa.

– Ty piszesz wiersze? Dopiero zaczęłam,
natchnienie jakby tańcząc przyszło do mnie,
do mgły podobne, nie wiem skąd się wzięło,
lecz kiedy szepce to słyszę melodię.

Z uśmiechem wstała, kartkę odłożyła,
– to jeszcze skarbie wiersz nie jest skończony,
ze łzą się lśniącą w Winstona wtuliła,
z nieodgadnionym patrzyła spokojem.

Gwiazdka co zawsze jest razem z księżycem,
na chwilę cudnym blaskiem zajaśniała,
Winston i Julia spojrzeli z zachwytem,
świerszcze balladę w trawach rzewną grały

Oboje wolno podeszli do okna,
w podwórku praczkę z balią zobaczyli,
nuciła piosnkę o miłości płochej,
tańczącej nago pośród białych lilii.

Winston i Julia na siebie spojrzeli,
czuli że słowa te stają się pieśnią,
i jakby naraz powiedzieć coś chcieli,
lecz najpierw oczy ku niebu unieśli.

W złotej krainie mgły dęby okryły,
ciepłym woalem, krążąc dookoła,
powoli, sennie, jak gdyby zbłądziły,
głaszcząc u góry biały kwiat jemioły.

– Julia kochanie – tak skarbie najdroższy?
– W Prolach ogromna spoczywa nadzieja,
gdy się przebudzą partię w pył rozniosą,
chociaż nieprędko, na pewno nie teraz.

– No nie wiem skarbie... – a właśnie tak będzie
skromnie istotę niosą człowieczeństwa,
im się należą władza i urzędy,
skończą najdroższa kiedyś z tym szaleństwem.

Oboje w jednej chwili usłyszeli,
podkutych butów tupot na podwórku,
obraz kościoła co w pokoju mieli,
drgnął, na bok ruszył się a potem upadł.

Odsłonił wnękę wraz z teleekranem,
ktoś im zza niego wydawał rozkazy,
pojęli że byli obserwowani,
a malowidło było kamuflażem.

Stali do siebie zwróceni plecami,
z założonymi rękami za głową,
głos, akcent Charrlingtona rozpoznali,
on polecenia wciąż wydawał nowe.

Policja myśli do pokoju wbiegła,
drzwiami i oknem, druzgocąc futrynę,
– czas nam kochany chyba się pożegnać,
lecz może kiedyś znów w złotej krainie...

– Żegnaj najdroższa, moim szczęściem byłaś,
piękno i radość przy tobie poznałem,
choć przecież wcześniej nie wierzyłem w miłość,
to jakże mocno ciebie pokochałem.

Ktoś o kominek rozbił szklaną kulę,
maleńki koral pod stół się potoczył,
i jakby czekał aby go przytulić,
jak gdyby wołał żeby już go okryć.

Winstona kopnął funkcjonariusz w kostkę,
wykrzywił usta i zachwiał się znacznie,
i chociaż ból go przeszył bardzo mocny,
to stał spokojnie i w przestrzeń się patrzył.

Cios otrzymała Julia w splot słoneczny,
skulona wpół upadła na podłogę,
z trudem starała się łapać powietrze,
wyraźnie widząc sercu chwile drogie.

Wtedy ją jeden złapał za ramiona,
drugi za nogi ugięte w kolanach,
już oddychała lecz była zemdlona,
Winston wyszeptał: żegnaj ma kochana.

Czyjeś za drzwiami znów usłyszał kroki,
chód Charrlingtona był jemu znajomy,
nie starszy pan wszedł na pozór uroczy,
z lekką siwizną, nieco przygarbiony.

Lecz mężczyzna o włosach kruczo-czarnych,
styl, akcent, wiek, były kamuflażem,
wszedł szybkim krokiem i wyprostowany,
policji myśli wydawał rozkazy.

A w dali wierzby wichrem poradlone,
niczym w modlitwie pochylone stały,
i albo to wiatr szumiał w ich koronach,
albo też słychać było jakby łkały.

Winston stłoczony był w celi z więźniami,
patrzył na twarze blade, wychudzone,
przypuszczał że będzie przesłuchiwany,
wspomniał gdy Julię tulił w swych ramionach.

Łza mu po twarzy wolno popłynęła,
że to nastąpi wiedzieli oboje,
widział ją jeszcze jak się uśmiechnęła,
w pięknej sukience kupionej od proli.

Strażnik do celi więźnia przyprowadził,
był strasznie chudy, niemal zagłodzony,
ktoś kromkę chleba dać mu się odważył,
jednakże zaraz to zauważono.

Więźnia którego współczucie okazał,
barczysty strażnik z kastetem na ręku,
potężnym ciosem uderzył po twarzy,
wybił mu zęby, pogruchotał szczękę.

I chociaż krwawił i leżał bez czucia,
żaden się z więźniów podejść nie ośmielił,
nikt nie okazał już jemu współczucia,
jak gdyby zajścia tego nie widzieli.

Strażnik do celi Personsa wprowadzał,
w szortach i bluzie na torsie rozdartej,
to jego córka własna go wydała,
gdyż przez sen zdradził ideały partii.

Starsi więźniowie nieraz powtarzali,
pokój sto jeden bezkrwawa katownia,
gdy tam strażnicy kogoś wywołali,
w milczeniu tylko pochylali głowy.

Odgłos wkładanego do zamka klucza,
Winston usłyszał, i zimny chrzęst stali,
siedział skulony, lekko się poruszył,
– to wy O' Brian? i was też dostali?

– O mnie to już dość dawno temu chyba,
zza jego pleców strażnik się pokazał,
i w prawym ręku czarną pałkę trzymał,
wokół Winstona wolno się przechadzał.

Naraz więźniowie stanęli przy ścianie,
i wtedy poczuł uderzenie pałką,
– wiedziałeś przecież powiedział O' Brian,
jak traktujemy wszystkich wrogów partii.

Złotą krainę śnieg przedwczesny okrył,
dzwonki się w zimnym puchu zanurzyły,
lecz pamiętały pocałunki słodkie,
na łące miłość płochą jak tańczyła.

Winston się w jasnym pokoju obudził,
ręce miał, nogi przypięte klamrami,
lecz w jednej chwili już się pozbył złudzeń,
jakoby pomóc miałby im O' Brian.

A tenże usiadł ciężko i powolnie,
– mów O' Brian co z Julią zrobiliście,
– ...zdaje się na ból nie jest zbyt odporna,
przyznała się już, powiedziała wszystko.

– Jesteś Winstonie naprawdę uparty,
ale nie takich już tutaj mieliśmy,
nie mamy litości dla wrogów partii,
sami na siebie wyrok wydaliście.

– Partia rzekł Winston to tłum zwyrodnialców,
ktoś wreszcie nad nią odniesie zwycięstwo,
O' Brian w górę uniósł cztery palce,
– to kto nas pokona? – Duch człowieczeństwa.

– Nienawidzicie Miłości i Wiary,
i Prawdę codziennie zakłamujecie,
nie ma już rodzin, dobrych obyczajów,
wynaturzonym tworem istniejecie.

– To wasze bomby na Proli spadają,
a nie Wschódazji ani Eurazji,
oni nie wiedzą lecz prawdę poznają,
i przyjdzie pora krzywdę pomszczą każdą.

Twarz O' Briana była purpurowa,
wciąż uniesione trzymał cztery palce,
– władza się Winston liczy, tylko ona,
i nie jednostka, nie ogół, a partia.

– Powiedz przed tobą ile trzymam palców?
– Cztery lecz nie wiem co to ma do rzeczy?
– Trzymam ich tyle ile powie partia,
Winston ból poczuł przeraźliwy w plecach.

Klamry mu ręce i nogi spinały,
a oprócz tego miał kable przypięte,
głowę i plecy jemu oplatały,
do urządzenia z drugiej strony wpięte.

O' Brian znów potencjometrem ruszył,
wskaźnik się cofnął, na zerze zatrzymał,
ból jak pojawił się nagle, tak ustał,
wciąż cztery palce przed Winstonem trzymał.

– To ile ich widzisz? – Cały czas cztery,
znów ból po plecach mu przeszedł ogromny,
– a może pięć ich jest? Albo trzy teraz?
Winston na chwilę utracił przytomność.

Nim płocha miłość dłońmi twarz okryła,
nim białe lilie upadły strwożone,
to Winston krzyknął – Julia moja miła!
Julio kochanie! i biegł w myślach do niej.

Jesień minęła a nadeszła zima,
lecz jeszcze liście barwne się mieniły,
w złotej krainie szadź drzewa okryła,
a słońce jakby latem tak świeciło.

Winstona tydzień później wypuszczono,
nie ważył nawet pięćdziesięciu kilo,
Julię napotkał w parku przypadkowo,
szła w stronę metra, jakby się śpieszyła.

Gdy go spostrzegła gdzieś w przestrzeń spojrzała,
wokół wiatr huczał, w lodzie kwiaty stały,
lecz płocha miłość z dali zapachniała,
Winston po trawie i śniegu biegł za nią.

Wśród nagich krzewów Julia przystanęła,
i wtedy podszedł wtedy ją przytulił,
łzy jej po twarzy wolno popłynęły,
lecz wyszła z objęć, zmieszała się z tłumem.

Leśną polanę zamieć ogarnęła,
srebrzyste sople w gałązkach dźwięczały,
niebieskie dzwonki jak gdyby westchnęły,
a płocha miłość na jeziorze stała.

W kawiarni która jest pod kasztanami,
Winston siadł w kącie przy starym stoliku,
promienie słońca wchodziły oknami,
kelner gin przyniósł z płatkami goździków.

Julia usiadła naprzeciw Winstona,
w niemym milczeniu na siebie patrzyli,
lecz jedną chwilę splotły się ich dłonie,
aż je na przekór sobie rozdzielili.

Ostatnie liście z drzew już pospadały,
i ze spokojem choć nieodgadnionym,
jakby pagórka swojego szukały,
a puch je śnieżny otulił łagodnie.

Winston nie słyszał gdy ją rozstrzelano,
tylko zapłakał schylił się do ziemi,
i jeszcze krzyknął; Julio ma kochana!
a z oczu ciurkiem łzy mu popłynęły.

Nim minął tydzień strzał się rozległ głuchy,
a Winston upadł na zimną posadzkę,
lecz jakby przy tym Pieśń Anielską słuchał,
i jakby w cudną przestrzeń się zapatrzył.

– Skarbie najdroższy czekałam na ciebie,
– Julia kochanie to ty gdzie jesteśmy?
– W złotej krainie, a trochę też w niebie,
popatrz, świetlisty w dali widać przesmyk.

Winston zdumiony spojrzał w tamtą stronę,
– to chyba dla nas, urzeczony patrzył,
lecz zaraz Julię czule wziął w ramiona,
– o tutaj z tobą pragnę być na zawsze.

Dopiero spostrzegł że miała sukienkę,
tę w której niegdyś uśmiechnięta stała,
– Julia kochanie jaka jesteś piękna,
przesmyk świetlisty niknął wolno w dali.

A gdy patrzyli na złotą krainę,
szemrzący strumyk, na łąki i drzewa,
drozd na gałązce siadł młodej leszczyny,
gdy obtarł pióra to pieśń zaczął śpiewać.

W jeziorze płocha miłość się kąpała,
Julia i Winston siedli obok siebie,
oboje tego drozda rozpoznali,
i przytuleni słuchali jak śpiewa.
znaczek info

Aby dodać komentarz musisz się zalogować.


kaja-maja c

(07:59:33, 14.05.2025)

wszyscy jesteśmy ja Winston i Julia

jedni szukają miłości inni sprawiedliwości

DARTANIAN 110 a

(08:41:24, 14.05.2025) Ostatnia aktualizacja: 22:53:14, 14.05.2025

Dzięki Kaju trochę tak:-)
Pozdr

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Bez tych plików serwis nie będzie działał poprawnie. W każdej chwili, w programie służącym do obsługi internetu, można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Więcej informacji w Polityce prywatności.

Zapoznałem się z informacją