to człowiek musi być masochistą.
Raz po raz wraca — z własnej woli?
W świat, co śni się czasem jak lista
grzechów, porażek, błędów bez końca,
gdzie każdy dzień kłuje w oczy jak słońca
zbyt jasny blask nad pustym talerzem.
Po co wracać? Co my tu mierzymy?
Chyba że resetują nas jak maszyny —
wszystko zapomnieć, żadnych winy,
czysta karta, niewinny płacz
dziecka, co jeszcze nie zna strat.
Może gdzieś jest algorytm karmiczny:
za każdy uśmiech — punkt,
za zdradę — minus sto.
Za współczucie — szansa na skrzydła,
za okrucieństwo — robak i błoto.
Co trzeba zrobić, by urodzić się
pod szczęśliwą gwiazdą?
Może nic.
Może wystarczy
kochać choć raz tak naprawdę.
Albo może to farsa,
ruletka dusz,
i każdy nowy żywot to znów
ślepy los
rzucony w próżnię.
A co trzeba nabroić, by stać się dżdżownicą?
Zjadać marzenia? Mamić świat?
Rozgrzebywać cudze groby?
Może wystarczy... zbyt często milczeć,
gdy trzeba mówić
















