Smarowano decyzję iskrzącym blaskiem zieloności...
Zaraz po chwili zachwytu poczęto trąbić w niebiosach
A ptakiem i liściem w oczekiwaniu drżało
Gdzieś w dole - co nieistotne - zstępowały gromy i błyskawice.
Po cóż, po cóż ta epifania i apoteoza wdzięku,
Słodyczy warg, lśnienia ud i śliny palców
Z pokolenia: księżyc, gwiazdy, dżokeje,
Penetrujący nozdrza karmazynu zapach
A ponad wszystko dym i rozpacz
I dotyk dłoni, co jeszcze i wciąż niepewne
I zawsze zdziwione i zawsze tuż obok
Modlitwy – kadzidła z rąk świętych
Przekomarzań rozkosze i słowa bez słów
Piołun, konie i biada! biada! biada!
Jak duszę własną, jak duszę własną!
Szarańcza, ABBADON i głowy lwów
Bądź ze mną; odwrócili się, odwrócili...
A więc tęcza i słupy ognia!
„O przyjaciółko moja, jakże jesteś piękna!”