włazi do mych ścian
niepewność
prostując plecy…
odrzuca mnie jej
alkoholowa woń
mizerny głos
w powieki uderza
jej krępa dłoń
chwyta mą szyję
i dusi
słowa pełne bólu
wlewa do mych ust
wiec przeklinam
ileż ona goryczy słońca
ileż brudu wiosny kryje
pod swym fałszem
pod swym silnym spojrzeniem
za nią kroczy
jak gdyby nigdy nic
tęsknota…
bezlitosna i smukła
chodnik mi szykuje
z kolców róż
i bezczelnie karze mi
kroczyć przy sobie
twierdząc
żeśmy niby nierozłączne
a ja wciąż
jak bestialsko zamordowana
i do życia wrócona
słucham jej podszeptów
ileż ona wspomnień
ileż marzeń kryje
pod swoim płaszczem
pod swym uśmiechem szyderczym
za jej postacią piękną
wchodzi czy wbiega
ból…
wybucha swym jazgotem
wdziera się w moja skórę
przyszpila mnie
głowę w ścianę wbija
serce z piersi wyrywa
i z błotem miesza
padliną czyni
to co niegdyś żyło
karze gryźć krawężniki
okrucieństwem rzygać
oczy łzami zalewać
ileż zwątpień
ileż bezradności kryje
pod swym urokiem
pod swym parszywym westchnieniem