Jego swobodnie zwisające ciało było spalone słońcem.
Skóra łuszczyła się,
Oczy błagały Ojca,
Krew spływająca z krzyża
Kapała do ust szatana, paląc go w gardło.
Na drzewie wisiały płaty skóry.
We włosach plątały się strupy.
Każdy ruch głową dziurawił ją.
Zbawiciel konał w ciszy.
Wyśmiany profeta, wieczny Król.
Zbite kolana ukazywały białe rzepki,
Niesworne ciało gięło się i tarło o chropowatą
sosnę, tworząc nowe rany.
Zwisająca głowa spuszczała resztę śliny.
Sęp szarpałby Jego wątrobę, a kruki
po śmierci wygryzły oczy, zostawiając ciemne oczodoły.
Jednak Reżyser pilnie kontrolował przedstawienie,
Nie pozwolił by Synowi działa się zbyt wielka krzywda.
Miała służyć tylko za odkupienie ludzi,
A nie wystawiac na pośmiewisko Boga z -
i tak - nadszarpniętą już reputacją.
Wieczorem krzyż padł, łamiąc boskie żebra.
Za trzy dni będą jak nowe.