ich drewno krwawi niemym kolorem,
nitkowane falbany rozpusty
płaszczą się po kątach
spalone pomysły zwąc domem.
Wciągają z ust do ust
baldachimy andrutów
nawarstwiają kleptomanie.
Spowite szarością ulic akty
kolejne pomniki bezpruderyjnych frazesów
to ciąg od stworzenia teatru obłudy.
Likier odnajduje w klimacie
wolę patrzeć w górę
mimo skrzydeł,
które odpadają
i osmolone lecą w dół.