<br />
to jest jeszcze głębiej niż lęk przed śmiercią, przy samych podstawach, podstawach czego? brak odwagi, a przecież niektóre modlitwy były bardziej wytrwałe od innych, ten cholerny bar, ten cholerny dym. Tu nie chodzi o nic. o nic. możliwe, że w jakiś sposób ta knajpa, nie, nie tak. a te wszystkie cipki. mówię cipa i nie myślę nic. cipa i nic się nie dzieje. rzyg, to samo. kwas, też. nic. kompletne nic. wracasz pijany. miałem się nie upić. wiara dziwek w myśli. wiara mnie. wiara jak kurz miasta. światła. tęcze. upiłem się. ale kiedy lałem do pisuaru podejmowałem decyzję. Skonstatowałem: upijesz się. wiedziałem, i na chwilę poczułem udrękę, ból, jakby na karku pękł mi wrzód, poczułem, że ten pisuar, szklanka, papieros, to wszystko, wszystko. A potem zdradliwie ułożyłem arię zdań obrony, obrony lichej jak ptasie skrzydła rozkwitające nad płomieniem. Kiedy byłem chłopcem podpalałem ptaki, ptaki nad ogniem. widzieliście kiedy coś takiego. pióra palone śmierdziały siarką, ich skóra puchnąca, pęczniejąca od płomieni, liżących bezwstydnie ptaka, ptaka pochwyconego żywcem i zamieniającego się w bezkształtny skrzek nie podobny do niczego. dmuchałem też żaby, wpychałem im słomkę w tyłek i dąłem ile sił w płucach. potem pływały po stawie to tam to tu, a my naśmiewaliśmy się z brzegu. jestem żabą. jestem owadem. kwitnę, a raczej kwitnie na mnie. mech. całe życie, brak kontroli. miesza się sacrum z profanum jak wóda z lodem, czym jest lód. ale siedziałem tam. nigdy nie starałem się powiedzieć cokolwiek, język uwiązł mi w gardle. przed świtem trzepałem nerwowo kapucyna. brak odpowiedzi. nie dobrze mi. no, ale ten pył, kurz w tej knajpie zarastający skórę, oczy, wdychany, smakowany i lizany. jakaś cizia dosiadła się, co z nią zrobić. kogo zagrać. lubię udawać gangstera, ale dzisiaj co najwyżej mogę zagrać martwego, i to niebezpiecznie prawdziwie. dosadnie. udręka. moje łokcie toną w blacie stołu, a oczy drgają by po chwili zgasnąć, wpatruje się w scenę, niby jakiś śpiew, śpiew. Tonę. sperma. klucze słowa. gesty, uśmiechy, przysięgi. piwo. kufel piwa, bez reszty proszę. pieśń gospel jak rtęć uśmiechająca się jak satyr. bardzo ciężkie powieki i ta cizia, cizia przyszła z matką, kiedy złapałem ją w łazience za płeć rzekła, że nie z tych. nie z tych. ja też. nie z tych. pijany jak smog, niebezpieczny jak cykuta, lśniący niczym dreszcz, blady jak skała wapienna. wszystkie proporczyki w tej knajpie na ścianie manifestowały bóg wie co, jakieś transparenty, linoskoczkowie, puchary, śmierdzące stoły i ławy, z których ześlizguję się jak rtęć. gdzie są granice. wow. złapać, wychłostać, nie przepraszać. dziwka. kurestwo. skóra jak folia. modlitwa, usta wytarte do krwi od słów: nie ważnie, do diabła z tym wszystkim. cichy zgiełk, nasila się, głośniej bo nie słyszę, pokaż mi swoje sutki, a powiem ci kim jesteś, wyżej, o tak, lepiej. sutki jak kremówka. nic. bardziej woda gazowana. piec. zimno. deszcz. jęczysz. a kto trzeźwy, niech wypierdala. trza wyjechać, podrzeć dokumenty, fotografie i wiersze. wyjechać. gówno. ponad dwa kilometry przez całe życie. kupa. dobrze. dobrze. zimna deska, ta deska to wszystko. mamy już: deskę, papierosy, wódkę i proporczyk z wyszytym: dla najlepszej drużyny jachtu "świerszcz". pył. bloki zdumienia. raczkujący starzec. tańczę, z kim, jak? zapadam się. bieg przez całe miasto. od środka po kres, więc gdzie środek, odbijemy się od lin, zepchną nas w ciszę, biegnę, przestrach, policja, siorbanie kawy o trzeciej, papieros poranka, znicz poranka, nowy dzień., początek końca. bębny. <br />
niby nie z tych, a daje się drapać po tyłku, pomrukując jak kot. miło. przyjemnie, zatapiam palce w jej tyłku jak w cieście. gdybym miał rewolwer w tylnej kieszeni, nie zastanawiałbym się, zero skrupułów. ale spadł deszcz. miasto się nie oczyści, tak jak ja. brudne, grubo pokryte warstwą śluzu. wybroczyny, wysepki na środku ronda, trawniki, wielkie nic, wielki kicz. biegnę, a moje nogi puchną pod ciężarem całej obelgi, puchnę, a moja twarz jest spocona i lepi się do wiatru, biegnę, a moje myśli to: wypierdolić jej otwór. albo: zasztyletować wspomnienia, wspomnienia jak strupy. zeszłoroczne wierzenia w innych bogów, bezwład świata, czołg przy wiadukcie mierzy dumnie w obraz na podobieństwo innej planety. piszę, a zaraz wywalę na śmietnik. nic. pustka. świat zamroczony kuśtyka jak paralityk. gruba pomyłka. bieg przez płotki jak świst. rozdwojenia. powolne umieranie. kałuże jak obrazy, piękne, żarówki i lampy, szemrane melodie, śpiewy wyciszenia. <br />
- jestem alfonsem- mówię do niej, a ona wytrzeszcza gały, - jestem bratem kaina, mam supeł zamiast twarzy, twarz mam zupełną, wyobraź sobie, masz świetny tyłek, jak skała, jak kotlet schabowy, masz... twoje wysokie botki okrywają białe jak śnieg łydki, które golisz metodycznie, teraz mnie weź, bo ja nie... zasuń zasuwę zamka zardzewiałego złożonego z zimnych lic przechodniów, nie ustawaj, twój język niczym słowa modlitwy, prośby, sakralne "błagam" . uczyń mnie śluzem, kawałkiem rozedrganej pały, wiszącej w poprzek drogi, dezintegrującej kierowców w spiżowe nic. nic. myśli podmienione od brata adama. nic. jęk. głośne stukanie. bieg. <br />
lepiej. dobiegam ,za kolejnym zakrętem bloki, za kolejnym, bloki, melodramat. recytacja zdychania w takcie na dwa. oberek, przeplatanka śmiechu z rosą zarazy. ciche. ciche wachlowanie liszajów pod brodą, gruczołów potowych, motylich skrzydełek, w kolorze ultramaryny, postępująca ślepota kierowców autobusów, matek z dziećmi na rękach, krwinek i miłości. miłość. starte prześcieradła pękają i rozlatują się w rękach. cipa. dalej nic. to nie poezja, to życie, synu, a zatem pociągnij z butelczyny część kosmosu, bo reszta to szkło i odbija twoją jaźń, zasklep się, sklep dzieło z prochów, odstań na drodze, wywieś poduszkę życia, co twoje sny pamięta. nie marz się. mazia. butelka wypełniona jutrem. jutrem jak plaster przytwierdzonym do skaleczonego miejsca. skaleczenia sztyletem samczego samiczego srum. chwalebny lot nad miastem, kolory pękają w źrenicach, miriady świateł, gorzkich jak lek na przeczyszczenie. heroina. źrenice. ale prócz tej kurwy, była tez tam ona, dostojna dama jak z portretu. szyld. jej twarz, dama kier, jej likier, błysk ust, jej ślepia, miłe miluśkie abecadło. jej seks, lepki, obkuty moją ręką jak wiertłem. zgliszcza, za mną zgliszcza, zbliżam się do ściany, ściany płaczu, nie, nie marz się. rozdwojenia. <br />
poranek. ziarna wpadają do okna. <br />
ziarna, piasek w oczach,<br />
rdzeń, odpada myśl, złamany rozwój.<br />
kowadło i proca, młot i dreszcz. koc<br />
wełniany, bibuła w deszczu, mokre, mdłe, makabra.<br />
- choć do tańca, i do sapania, do umierania i do sklepu do sali, sali cieni. tańczmy na arterii lokalu o kostropatych ramach, somnambulicznych klientach, tańczmy na środku jak zapach, łój, strapienie. tańczmy, obracajmy się w koło, tańczmy rozrywajmy spojrzenia na oślep, nie płacz, twoja płeć to mój świat. Mamy: papierosy, deskę klozetową, wódkę, twoją płeć, piękny ranek, przestrzeń do wciśnięcia w za małą kieszeń, wielkie nic do ustalenia. na górze jest sekret, nie ma żadnego sekretu, dom z piasku, kwiat z piasku, kopniak w obojczyk, zeszmacę cię, ześlinę, obrzydzę ci pęk róż, bombonierkę, wypad do kina, mdleję z rozkoszy, z pijaństwa, z eteru. ptak nad ogniem, wierci się , skamle, skowyczy, sra, strzela śmieciami w przestrzeń jak gagarin, nic do stracenia, pakuj stringi, bilety, książki fantazy, pakuj się, wyjeżdżamy nad morze, lśniące jak bestia, wycierająca policzek zabandażowaną ręką, obleczoną w krew, błysk szaleństwa w oku, rogi krztuszące przekleństwa. miłość. jedźmy, siedzę na środku wielkiego nic, na dnie rozpaczy, nic. boleję. krople. małe, kurczące się światy, źrenice figlarnie skrapiają powłoki obciągnięte skórami, powleczone gęsią skórką. - to nic, mówisz, i przykrywasz te blizny, te miejsca, bardziej naprędce zrobione tępym narzędziem, i mówisz nie patrz, gdy ściągasz zasłonę i ukazują się kontury, faktura czerni, zieleni, psich odchodów, sąsiadów, którzy bardziej są sąsiadami gwiazd, zjęczali jak sery holenderskie, wykaligrafowani na planecie ręką pana, drżącą, nieidealną, szeleszczącą w parku. park. mówisz, choć do parku, pokażę ci zwierzęta w zoo, mają ogony i rogi jak ty, robią kupę, lubią słodycze, całkiem jak ty. chodź. idziemy, ale zrywasz z przemocą, a wtedy tak jej pragnę, z papierosem w ustach, z palcem w tobie, nie mam już nic do udowodnienia, wszystkie skargi, szalety, szyldy, smrody, sracze. kruki po niebie, bez ognia, błękitne, białe chmury, białe zęby czasu, niebo, wiele tego do wdychania, patrzenia, cieszenia się z deszczu. wiele tego. mój płaszcz już nie okrywa tak jak dawniej, ciebie, mnie, przed zoo, przed zwierzętami jak z tektury, kopulującymi, jak my, śmiejącymi się z gówien czasu, czas łasi się do twoich drobnych rąk, nie odganiaj, przygarnij, zassij, zasmakuj. moje rzygi. bredzę, moje rzygi, moje nieudane rozkosze, moje małe własne wojny, toczone, ze śniegiem na podjeździe, blaskiem prosto w czaszkę, garścią drobnych, za drobnych, nic się nie skończyło, to początek ,jak nigdy pragnę. biegnę, szamoczę się jak kukła, sznurki zawiązują płomienie nad głową, konszachty z diabłem. teraz patrzysz w nic. szczególnie, moja postać na tle panoramy podziemnych przejść, wywrotów, świadectw dojrzałości, co mą treścią, kształtem. wysłuchaj, nie zatykaj oczu, nie zaklinaj modlitw, krzyży, kakofonii melodii flirtujących morderców. nie dawaj się. bieg, bieg przez płotki, łzy w oczach, oddech tego prosto w twarz. światła, pogaszone, pogaszone, jak zwykle bez pointy, bez zmarszczek, gładkie i jak iks. skrzyżowania. bolące plecy, bolący język, połamany kieliszek, gówno za paznokciem, strup na górnej wardze, strup, kawałek kosmosu, wszechświat jak pani odkurzająca poddasze, prezentacja złudzeń, i zaklinanie chmur. odpłyńcie. krew. lubię. zapach monet, paznokci, płonących ptaków, śmiertelnych kwiatów, ludzi, królików, twoich włosów pod pachami, ust jak truskawki zanurzone w płomieniach. czystki na ulicach, już ciemno, ciemno. tusz. blade policzki czerwienieją, dobiegam, złapię to, dotyka, maskuję chorobę. uśmiech z deszczu, śpiew przemocy. brak rewolweru w tylnej kieszeni, brak drobnych, za drobnych i cię i miękkiego nieba, rozpiętego jak matczyna sukienka, wtedy kiedy byliśmy jeszcze dziećmi i można było klepać formy z piasku bez oskarżeń, że sobie życie marnujesz i że zamek się rozsypie nim mrugniesz powieką. i walki podziemne. walki z ogniem, pierwsze papierosy, zdumione nad blokami usta, chyłkiem do lasu, piwo ciążenia wstecz. gdzie, co jeszcze, czy ten powrót miał być taki, czy ten powrót to jak ślizganie się wstecz. wyjeżdżać, żeby wrócić. surogat. krzepkie linie. papilarne. papierowe. nieistotne. takie jak inne, takie jak każde.<br />
<br />
<br />