bo któż chciałby przekuć źrenice
w chorobliwy światłocień
skradający się po twarzy deszcz
zanurzam pióro w lękach świata
strach i radość w jednym warkoczu
karmią ciemnym chlebem
wybucham pąkami kasztanów
zbijam budę swojemu psu
ukręcam na karuzeli samotność
cóż więcej mogłbym ofiarować
noc otacza mnie obojętnie
podaję uśmiech na wyciągnięcie dloni