przy pisaniu wciągałem ostre niebieskie powietrze, od którego zgiganciałem, napierając kurtką na lampy uliczne.
zacząłem od natury ludzkiej, a po kilku słowach gdańszczanie wiwatując tańczyli wokół w kręgu, ramionami odganiając złe wspomnienia.
na wieść o lotności ludzkiego doświadczenia tabuny ptaków natarły nad Długą, z daleka czyniąc ze mnie kruczoczarną galaktykę.
słuszny gniew polskich żołnierzy zakląłem w niosący się stukrotnym echem werbel, rezonujący w ciemnych szybach, zamazując wizerunek ich duchów.
pisałem o otchłani - o tym, jak młodzieńcy tracili radość z ciepła rodziny i wilgotnych ust niewiast.
o tym, że nie ma radości w rutynowych wschodach słońc granatów.
o tym, że gorzki chleb przeżuwany miarowo do stukotu pociągu szczypie w oczy.
jedną chwilą bez imienia cisza zatrzymała pochód ludzi, muzykę gdańskich budynków, zakasłałem, czarne truchła ptaków kaligrafowały na bruku laudacje, serce zgubiło rytm.
musiałem przerwać zaklinanie. polska dawna młodość, jak tytoń palona w bramie przez wilki i niedźwiedzie. pamięć pełna dymu.
wszyscyśmy posnęli, a Gdańsk z westchnieniem hamującego autobusu dumał dalej.