Brak ciepła, ale nie zimno,
Brak światła, ale nie ciemno,
Po prostu pusto,
Chęć reakcji rozrywa mnie od środka,
Lecz jak jacht snuję się po jeziorze rozsądku,
z którego nie ma ujścia,
Płynę od brzegu do brzegu z nadzieją,
że je znajdę,
Wszędzie jałowa ziemia, bariera i woda,
w której wijące się ławice myśli spokoju dać nie mogą,
Pragnę skrzydeł by uniosły mnie nad brzegiem i pognały w ocean,
Szalony niezbadany ocean, pełen sztormów,
ale także piękna i spokoju.
A gdy już się uwolnię stanę się wielki i niepowstrzymany,
Bo kto może zatrzymać masę energii,
chyba tylko sam Bóg,
Ale po co miałby to robić skoro sam nią obdarował,
Ozdobiony w skrzydła wzniosę się,
Jak Ikar, wzbiję się w przestworza,
Dotknę tarczy słońca,
która śle co dzień promienie na świat u mych stóp,
Patrzę na niego z góry,
Coś przykuwa mój wzrok,
wydaje się znajome całkiem podobne do mnie, jednak całkiem inne,
To moje skóry które wcześniej zrzuciłem,
Śmiertelnie poważne, zaniepokojone całą sytuacją,
Rosną do niewyobrażalnych rozmiarów, zasłaniają złoto zsyłane z nieba,
Jak drzewa giganty lasów równikowych tworzą cień nad mą głową,
Z wielkiego jestem małym,
Cofam się z każdą minutą,
Żeby wrócić do swej wylinki, swojego jeziora,
czy po prostu wegetatywnej pustki,
Stanu niemocy, który krok po kroku dusi każdy element egzystencji,
Jak mróz, który zabija poszczególne komórki w rezultacie niszcząc cały organizm,
Trzeba ciepła by go zdusić.