u schyłku nocy, gdzieś na poddaszu<br />
mierzę się ze swoimi pożądaniami<br />
śniąc o niej, tej nie kochanej<br />
zabieram jej prawo do miłości<br />
<br />
Dotykam jej szyi starganymi wódką wargami<br />
pieszczę namiętnie piersi brudnymi rękami<br />
szepcze do ucha sprośności nieświeżym oddechem<br />
wchodzę w jej ciało, swym ciałem nie czystszym przecież<br />
I jak Heraklit w syfie szukam oczyszczenia<br />
<br />
Odnajduję jej usta, swoimi ustami<br />
żądam plugawych myśli krążących między pocałunkami<br />
pierwszy przyjmuje, lecz z niechętnym grymasem<br />
drugi odrzuca, karcąc oczami<br />
by chłopak liczył się z zasadami<br />
<br />
Błądzę zwierzęcym spojrzeniem po jej doświadczonej twarzy<br />
szukam wyrazów jakiejkolwiek zmazy<br />
próbuję zebrać żniwo jej przygód niemałych<br />
gubię się, gdyż nie wiem co myśli<br />
czy jest jeszcze tu aby<br />
<br />
Nagle pośpiesza mnie swoim oddechem<br />
Nalega bym doszedł, gdyż czasu już nie mam<br />
Lecz ja nie dojdę nim ona nie znajdzie ekstazy<br />
I wybudzony z tej nocnej zmazy<br />
Zalany potem w niedosycie z marzeń - ja płaczę<br />