niby mnie lubi, a ubrać nie chce,
nikomu nie odda i nie wyrzuci.
siedzę w szufladzie i czekam co rano,
aż światło zobaczę, że znów mnie odkryje,
że dane mi będzie, że dzień z nim przeżyję.
on jeden potrafiłby wrócić mi kolor,
wyprasować, odświeżyć, podciągnąć rękawy.
zabrać pod wiatr, ogrzać, przepocić,
przepędzić plamy, na trawie wypsocić.
kto jednak patrzy na spraną koszulkę,
sprana koszulka ma zawsze pod górkę.
od kurzu się dusi, blaknie w ciemności.
w tajemnicy marzy, że otulisz nią kości.