Stąpam boso, na krawędzi szaleństwa,
gubiąc niechcianego okrycia skrawki.
Maska po masce - zdejmuję twarze.
Luzuję pęta codziennej chwili.
I wiruję. W rytm letniej wichury -
w rozwianych włosach szukając schronienia.
Tańczę...
W bezdechu cichego pragnienia,
na fali szaleńczych wspomnień,
pośród łąki pełnej niedzielnych kwiatów.
Tańczę...
W euforii i strugach deszczu.
Jestem wolna. I niczyja.
Choć kaganiec i pęta towarzyszą na co dzień.
A niechciane objęcia nie ustępują.
Krzyczę całą sobą, jękiem leśnych stworzeń;
unoszę się w sennych marzeń kształcie.
Echo mego głosu odbija się od muru lasu
i przenosi do czterech ścian pokoju.
Odrywam oczy od starej fotografii
i wracam do rzeczywistości.
Mojej.