przechodził koło niej strażnik z lufą nabitą tak obojętny nie był radosny
cała wieś wiedziała że mała głośno płacze i ciągle jest jej źle w domu
chodziła po zakamarkach wypijała jajka żywiła się byle czym tak po kryjomu
eliza była mała i tak jak każde dziecko w wiejskiej zabitej dechami chałupie
chciała żyć spokojnie w domu by ją nikt nie trzaskał po malutkiej pupie
kiedy noc nadchodziła układała się w swoim małym kojcu w różowe kwiatki
nie miała się do kogo przytulić nie miała brata ojca ani wujka nawet matki
mała sierotka bez nadziei bez jakiejkolwiek wielkiej czy małej przyszłości
tracąc z chwili na chwilę marzenia nie wchodząc w żadne zależności
coś jej w głowie kwiliło jakieś przewrotne nawiedzone i niesmaczne echo
poprosiła w nieodpowiedniej chwili boga by związać się z sąsiadem poetą
gdyby miała ojca bądź matkę odradzili by jej tak głupie przewrotne marzenie
ale tak się nie stało wnikała coraz bardziej w te chore na ścianie cienie
przenikała z nimi palcami całą ręką zatracała się w marach sennych i nocnych
nikt nie widział jej wielkiej przepaści i nikt nie chciał być dla niej pomocny