w samotności codzienności
upływał dzień
ubywało wody w dzbanku
pragnienie nie do ugaszenia
zbrodnia i kara
nie narzekał nikt
szli w ciszy w strachu
owinięci lękiem na sercu
ciernie oplatały skronie
niby królowie w koronie
komory nie w sercu
komory pełne płomieni
nie nadziei żar zatykał nozdrza
dym w kominie
droga kamienna wyrastają czaszki białe
krok za krokiem
łza zabarwiona krwią
w sercu z Panem Bogiem
nie wszyscy posłusznie szli
wyzywali sprzedawali przyjaciół
żegnali świat czuli bat
ściana wyłożona kulami
szara jak mgła mokra od krwi i mięsa
ludzie ludziom demonami za dnia
w domach kochający rodzice
znieczulica wychodzi na ulice