wydane na pastwę słońca
podobnie jak książki
skazane na stos
płoną w dostojnym milczeniu
rozpadając się w niebyt
w niepokalanej ciszy
której nie mąci
nawet jedwabny szelest
ustępującej nocy
ja zaś
wędrując samotnie
po bezdrożach świtu
od pogorzeliska do pogorzeliska
wydobywam z popiołów
zwęglone strzępy
i preparuję z ich kości
żałobny inkaust
spisując złamanym piórem
marmurowe treny
którymi wskrzeszam je na powrót
pod postacią
rachitycznych widm
trędowatych cierpieniem
w którym sczezły
wypełniając tym samym
swoje przeznaczenie
i
pustkę wieczności