przez cały dzień boży
tuła się we mnie jakiś obcy lament
szukając ukojenia w mroku
pleniącym się w zakamarkach duszy
nieludzki skowyt
wypełniony po same brzegi
wściekłością i rozpaczą
wzywający niebiosa
na świadka okrutnej niedoli
niekiedy cichnie
do zduszonego szlochu
sącząc do mej krwi
żal w czystej postaci
by na powrót
wybuchnąć krzykiem
rozrastającym się po całym ciele
jak ciernisty krzew głogu
nie znajduję chwili wytchnienia
od tej udręki
do czasu
gdy zmęczenie
balsamuje snem moje powieki
i zstępuję we własną duszę
gdzie w krynicy łez
przeze mnie
i za mnie wylanych
klęczy złamany diabeł
tuląc w spiżowych ramionach
zwiotczałe ciało
mojego anioła stróża
i pełen gniewu
patrzy mi prosto w oczy
z wyrzutem