<br />
Mam na imię Milena. Urodziłam się jako trzecie dziecko w rodzinie. Już jako maleńka dziewczynka stałam się oczkiem w głowie wszystkich domowników, nawet psa. Lubili mnie sąsiedzi, moją drobniutką osobą zachwycały się ekspedientki w sklepach, zawsze kiedy moja mama szła z wózkiem na spacer do osiedlowego parku, wokół wózka robił się tłok, a dzieci wyrastały jak spod ziemii. Pamiętam moją pierwsza lalkę. Dostałam ją od taty na swoje trzecie urodziny, bo teraz niemal każda zabawka jest przeznaczona dla dzieci powyżej trzech lat. Jak więc mówiłam, swoja pierwszą lalkę dostałam od swojego tatusia. Nazwałam ją Mila. Mówili tak do mnie rodzice i rodzeństwo. Tak często słyszałam to słowo, że wypowiedziałam je jako pierwsze. Nic dziwnego, że nazywałam tak każdą nową zabawkę, bez względu na to czy był to chłopczyk, czy dziewczynka. Miała złociste włosy, które na wietrze wyglądały jak łany pszenicy. Ubierałam ją w kolorowe ciuszki i czesałam długie włosy. Była moją najlepszą przyjaciółką. Nie potrafiłam bez niej nawet zasnąć. Każdego wieczora mama czytała mi książeczkę. Słuchałam bardzo uważnie wesołych historyjek i ściskałam w ramionach śliczną Milę. Wieczorne seanse książkowe trwały aż do momentu, kiedy mogłam już to robić sama. Jednak nawet wtedy, gdy ładnie ją poprosiłam, siadała na brzegu łóżka i cichym, spokojnym i pełnym słodyczy głosem opowiadała o przepięknych księżniczkach, walecznych księciach, krasnoludkach i magicznych wróżkach. Bardzo kochałam moją mamę. Była taka jasna i czysta. Nigdy się nie denerwowała. Zawsze potrafiła mi wszystko dokładnie wytłumaczyć i odpowiedzieć na nawet najbardziej banalne, co nie wyklucza, że najtrudniejsze, pytania. Dla mnie była dla mnie uosobieniem anioła, żywym cudem. Niekiedy leżałam w łóżku i marzyłam o tym, kim będę w przyszłości. Zawsze wyobrażałam sobie, że jestem taka sama jak ona, wiecznie uśmiechnięta i wesoła, niesamowicie elegancka i czasami uparta. Odkąd zaczęłam chodzić, ciągle ubierałam jej buty i szperałam w torebce w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego przedmiotu do zabawy. Lecz mama nigdy nic nie mówiła, tylko się cieplutko do mnie uśmiechała i robiła mi zdjęcie. Razem z tatą mieli manię fotografowania każdego interesującego i ważnego wydarzenia rodzinnego. Stworzyli naszą historię. Udokumentowali całe nasze życie. Niestety moja część albumu nie zajęła za wiele miejsca... Nieustannie pokazywali nasze zdjęcia trochę dalszym członkom naszej, nie ma co ukrywać, dużej rodziny. Tato biegał z aparatem i tylko widać było błyskający flesz. A najwięcej było wspólnych fotografii. Miałam dwóch starszych braci: Daniel, między nami było siedem lat różnicy i Krystian, który był starszy ode mnie o cztery lata. Czasami strasznie mnie denerwowali, zaczepiali i dokuczali, ale niekiedy bardzo się o mnie troszczyli. Zawsze bronili mnie przed innymi chłopcami z osiedla, którzy chcieli mi zabrać zabawki. Pamiętam jak pewnego razu bawiłam się w piaskownicy pod naszym blokiem. Miałam wtedy chyba pięć lat. Z drugiego końca podwórka podbiegł do mnie chłopczyk, który mieszkał naprzeciwko. Wszedł do piaskownicy i zabrał mi moje ulubione wiaderko. Zaczęłam płakać o on posypał mnie piaskiem. Całą sytuację widział Daniel i Krystian. Od razu ruszyli mi z pomocą. Złapali niesfornego kolegę i zakopali go aż po szyję w piaskownicy. Od razu przestałam płakać i na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Czułam się wtedy wyjątkowa, jak księżniczka broniona przez szereg po uszy uzbrojonego wojska. Byłam jedyna i niepowtarzalna. W tamtej chwili bracia stali się dla mnie bohaterami. Oczywiście były też sytuacje, kiedy działali mi na nerwy. Kiedyś na przykład bawiliśmy się w chowanego. Mama i tata musieli gdzieś wyjść i została z nami babcia. Wypadła kolej Daniela. Krystian postanowił, że znajdzie dla mnie wspaniałą kryjówkę. Krystek miał zawsze głupie, prawie do granic możliwości, pomysły. Kazał mi się schować w szafce pod zlewem. Przy zamknięciu był taki mały haczyk. Mój trochę starszy braciszek wymyślił, że założy haczyk i Daniel nigdy mnie nie znajdzie. I rzeczywiście długo mnie szukał. W końcu zapomnieli o małej siostrzyczce i poszli się bawić na podwórko. Siedziałam w ciemnej, ciasnej szafeczce i cichutko płakałam. Bardzo się bałam. Zamykałam co chwilę oczy i wyobrażałam sobie, że mama już wróciła i trzyma mnie w ramionach. Na szczęście babcia sobie o mnie przypomniała. Zaczęła mnie wołać, a ja wołałam ją. Znalazła ostatniego uczestnika zabawy. Wygrałam. Z biegiem czasu nasze wspólne harce miały miejsce coraz rzadziej. Rodzice posłali mnie do przedszkola. Miałam mieć kontakt z rówieśnikami. I miałam. Uwielbiałam bawić się z koleżankami w dom. Brałyśmy nasze lalki i udawałyśmy, że jesteśmy na spacerze albo na zakupach. Najlepiej się udawało w takiej małej sali. Była pomalowana na różne kolory. Całość przypominała wyśniony krajobraz. Nie smakowały mi tylko niektóre dania. Ale to było rzadko. Zazwyczaj nie mogłam się doczekać kolejnego dnia, żeby znów pójść do przedszkola. Jednak ten czas zleciał bardzo szybko, jakby to był tylko tydzień, a nie dwa lata. Przyszła pora, aby zabawki zamienić na książki. Codziennie rano wstawałam wcześniej i ruszałam w drogę do szkoły. Oczywiście nie chodziłam sama, miałam starszych braci. Trafiłam do bardzo dobrej klasy. Dzieci były miłe i koleżeńskie. Po lekcjach przyjeżdżała po mnie mama. Razem odrabiałyśmy zadania domowe. Zawsze mi pomagała w języku polskim a tato w matematyce. Mogłam na nich liczyć w każdej chwili. Kiedy byłam w drugiej klasie podstawówki, rodzice pozwolili mi pojechać na moją pierwszą wycieczkę. Trzeba było tylko zrobić badania. I wtedy wszystko wyszło na jaw. Nie pojechałam na wycieczkę. Od razu trafiłam do szpitala. Bardzo miłe pielęgniarki poprzyczepiały do moich rąk jakieś dziwne rurki i inne dziwne rzeczy. Mama strasznie płakała. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała od lekarza. Okazało się, że miałam białaczkę. Stadium jej rozwoju było już duże. Miałam nikłe szanse. Lecz nikt, a zwłaszcza rodzice, nie dawali za wygraną. Niemal &#8222;stawali na rzęsach&#8221; żeby mnie ratować. Nie znali słowa &#8222;niemożliwe&#8221; czy &#8222;nierealne&#8221;. Z czasem zaczęli nawet w pewien sposób zaniedbywać chłopców. Pewnie czuli się trochę pominięci, ale i tak świetnie dawali sobie radę. Czasem przychodzili do mnie z zabawkami i zapewniali mi jako taką rozrywkę. Robili śmieszne miny i opowiadali dowcipy. Najlepsze poczucie humoru miał Krystek. Przez cały czas wszyscy koło mnie skakali. Zresztą, z dnia na dzień czułam się coraz gorzej. Po serii bolesnych zastrzyków zaczęły wypadać mi włosy. Mama znalazła radę i na to. Nigdy nie zawiodła nikogo, więc jakby mogła zawieść mnie... Kupiła prześliczną perukę i codziennie ja czesała. Miałam wtedy blond warkocze albo końskie ogony. Zupełnie jak moja ulubiona lalka, która cały czas leżała obok i czuwała nad moim bezpieczeństwem. W szpitalu spędziłam prawie pół roku. W końcu rodzice zabrali mnie do naszego pięknego mieszkania. Oczywiście musieliśmy tez zabrać cały ten skomplikowany sprzęt. Nie wiem dlaczego mama i tata zdecydowali się na to, żebym opuściła szpital, ale bardzo się cieszyłam, że wracam do domu. Nawet poczułam się lepiej. Całymi dniami bawiłam się. Nie musiałam już chodzić do szkoły, ale tez nie mogłam wychodzić na podwórko. Patrzyłam więc na dzieci bawiące się na dworze i przytykałam nos do zimnej szyby. Czasami nie wychodziłam z łóżka, bo byłam zbyt słaba. Kiedyś nawet cały dzień wymiotowałam lecz wtedy mama szybko podała mi jakieś lekarstwa, które od razu pomogły. Dalej nosiłam swoją, słonecznie żółtą perukę, pomimo tego, że nie musiałam, bo w domu nikt do tego nie przywiązywał wagi. Po prostu chciałam być nadal jak moja Mila. Byłyśmy razem niemal od zawsze i pragnęłam, aby nigdy się to nie skończyło. I rzeczywiście tak się stało... Pewnego dnia czułam się wyjątkowo źle. Od rana było mi niedobrze. Cały czas wymiotowałam. Mama szybko zadzwoniła po pogotowie. Po kilku minutach przyjechała erka. Zdążyłam zabrać tylko Milę. Całą drogę jechaliśmy na sygnale, a ja ściskałam w ramionach jedyną przyjaciółkę. Nikomu nie powiedziałam jak bardzo się wtedy bałam. Nawet mamie. I znowu podłączyli mnie do przeróżnych urządzeń. Mama płakała, wręcz się zanosiła się od płaczu. Po chwili przyjechał tata. Przytulił ją i powtarzał, że wszystko będzie dobrze. Nagle poczułam przyjemny chłód. Nie wiedziałam skąd on pochodzi. Przymknęłam oczy na moment. Gdy je ponownie otworzyłam zobaczyłam białą, szpitalną pościel i siedzących na moim łóżku rodziców, którzy krzyczeli z rozpaczy. Gdy odciągnęli ich lekarze ujrzałam swoje bezwładne ciało leżące na śnieżnej pościeli. Obok, jak zwykle siedziała Mila. Wyciągnęłam rękę i zabrałam ją ze sobą. Rodzice nie wiedzieli co się dzieje, chyba jeszcze byli w szoku. Nie czułam już bólu ani mdłości. Byłam lekka niczym piórko i zdawało mi się, że latam. Byłam w niebie, w moim własnym i prywatnym niebie. To taki cichy zakątek, gdzie przez cały czas kwitną jabłonie, a płatki spadające z ich kwiatów tworzą mięciutki, biały dywan. Razem z Milą chodzimy na długie spacery i udajemy, że znów jesteśmy tam, w dole, w kolorowej sali przedszkola... <br />