Gdzie siadam na łące i szumi tylko trzcina
Gdzie unikalność formy, pompatyczność stylu
Przypomina coś na kształt mojego azylu
Tam – sobie siadam ukradkiem po cichutku
Bez żalu, złości furii bez dziwacznego smutku
Wyciągam małą , potarganą w kieszeni karteczkę
Zdejmuje wyrzuty z sumienia i ide nad rzeczkę
Moja przestrzeń , zurbanizowanie nieokreślona
Na planach zagospodarowania jakby zakreślona
O jej istnieniu wiem tylko ja i gwiazd konstelacja
Tak – to nic innego jak psychiczna deformacja
Lecz jakoś uciec trzeba od okrutnej codzienności
Od A do Z , pomijając szczyptę miłości
W przeciwnym razie , marność nad marnościami
Wkradnie się w nasze ego , rozpychając łokciami
Warto więc mieć , swój zaułek , prywatną przystań
Gdzie naładujesz baterie, gotów będziesz do wyzwań
Gdzie 2+2 nie zawsze da tylko cztery
Gdzie czarne mysli pójdą do cholery