jeden nędzny kuponik został do odcięcia.
Może dostanę taką od tego dziewczęcia,
co w drzwiach mi obmacała kieszeń marynarki
i teraz patrzy na mnie pożądliwym okiem,
jak odliczam walutę. A kosztuje słono
jedno tylko spojrzenie na odkryte łono,
niesmacznie nazywane dziś kobiecym krokiem.
Tego łysego z boku ignoruję byka;
nędzna jego robota, on pilnuje wejścia.
Widać po kilku cięciach, że facet miał przejścia
i raczej się nie nada na orędownika
walentynkowej kichy co na szyldzie zwisa.
Tyle, że łysa menda ciągle na mnie zerka
jakby zobaczył żarcie; aż mnie strzyka w nerkach
od tego zmrużonego spojrzenia tygrysa.
Za kratą wkoło rury owija się żmija
w samych jedynie szpilkach i sznurkach miast gaci.
Bawią się tutaj dobrze jedynie bogaci;
tych, co na kartki biorą, ten luksus omija.
Dla nich jest tutaj z boku nieco mniejszy pokój,
gdzie miłość dają panie tylko na godziny,
a z alkoholi tylko o smaku maliny
wino za sześć pięćdziesiąt, co jeszcze po roku
odbija się w człowieku, czy może w wątrobie.
Ważne, że tam już czeka na mnie ukochana,
gotowa zaspokoić kolejnego pana
tak, że się znajdzie w niebie, albo raczej w grobie.
Cóż, żeby nie przedłużać, wiele się zdarzyło
w tej jednej pięknej chwili, gdym już ściągnął spodnie,
a kaszalota ciało niby to zalotnie
bezwstydnie cudnie nago się do mnie prężyło.
To co miało być sztywne wcale nie sztywniało,
za to w żołądku jakieś zebrały się kwasy,
od tego wina pewnie z malinowej masy,
i jakoś tak niechcący z gęby wyleciało,
za co ten tygrys łysy, lekko kulejący,
tak spreparował biegle moje biedne ciało,
że jestem teraz cały wielce bolejący.
Ostatni raz mi się, kurwa, na kurwy zachciało!