Na ścianach rozbryzgana czerwieni zagłada.
Schizofrenia rodzi chore wizje wstępujące do muru obojętności.
Dawno zapomniany smak radości, szczęścia, miłości.
Pogrążam się w tej otchłani nicości, multum jasności znajduje swoje ego
w zawiłości, momentalnych fermentujących ciągłości.
Uśmiech skradziony przez wypaczone Dewiacje, Markiz de Sade
a więc rodzą się wariację, libertynizm ku chwale, glorii, ku
bólu zaspokajającym moje chore rządzę
Dokąd podążę idąc po bezkresnym morzu niebiańskich gwiazd, czy warto
zboczyć z obranej drogi, ścieżki, planu na mapie choć raz
Więc a więc pas vis a vis strach jako kochanek heteroseksualnego umysłu.
Oddaję się bez namysłu rządzą instynktu.
Kolejne ofiary mojej wypaczonej jaźni, sam Nietzsche w moich oczach się błaźni.
Nadczłowiek, Homosuperior, Istota Doskonała, różniąca się tym, iż taka sama.
Pas a pas karty odkryte, istota doskonała, mimo to taka mała, taka samotna.
Wolna myśl uciekająca ku wędrówkom po chodniku piekła, poszukująca Moralności
jako Zbiega uwolnionego na zawsze, wieki wieków amen.
W psychice sieje się zamęt, lament, płacz resztek sumienia, żar, ogień nicości.
Już nie do zgaszenia, pokryty bruzdami codzienności monotonii, kryjówka odnaleziona
W Agonii, jak dźwięki niegdyś godne polifonii, różne brzmienia ciemiężcy stracenia.
Kara śmierci udana, wykonana, resztka ograniczeń ziemią przysypana
Spoczęła ona na wieki, świat już lekki w tysiącu wirujących barw bieli i czerni.
Świat już lekki w tysiącu barw czerni i bieli, wszechwiedzący ponoć wiedzieli.
Brak odpowiedzi na sens własnego bytu, pośród zgiełku, zachwytu własnym ego.
Ego tak bardzo doskonałym, teraz i przed laty takim samym.