- A niech tam mają!
Jej siostra pracowała w Warszawie na służbie. Znalazła i dla niej posadę u znanej rzeźbiarki.
Pojechała. Dzieci zostały na wsi - przy rodzinie.
- Na początku łatwo nie było. Nie ufali - kładli złotówkę, niby przypadkiem, na komodzie, na etażerce... Chyba sprawdzali, czy nie wezmę. Gdy ścierałam kurze, zawsze odkładałam w to samo miejsce. No i przestali podkładać. Już wiedzieli.
Najtrudniej było odkurzać fortepian. Była wprawdzie długa szczotka z piór, ale i tak - człowiek niski, to sięgnąć było trudno.
Potem to już i pieniądze na zakupy dawali, i reszty nie przeliczali. Codziennie kupowałam świeżutkie masło dla Państwa - takie, jakie lubili.
- Potem przyszła zawierucha. Musiałam odejść, musiałam do dzieci. Pani tak strasznie płakała, kiedy się żegnała. Chciała, żebym zaraz z synami wróciła, że jak rodzina...
Ale nie wraca się, gdy wojna...Trzeba do swoich.
Siostra została. Kiedy po wojnie wróciła do domu, to nawet mama jej nie poznała. Po obozie, po Sztuthofie...
- Najciężej w tamtym czasie było na ewakuacji. Zimą chodziliśmy na pola , by wydrzeć ziemi przemarznięte ziemniaki. Latem gotowało się pokrzywy, jadło się smażony krochmal, zupę ze skórek starego chleba...
- Nie wyszłam za mąż, choć byli tacy, którzy się starali. Zleciały lata przy synach, wnukach... I jest dobrze - grzechem by było narzekać, kiedy pamięć się nie zestarzała i opowiada o tym, o czym inni nie wiedzą...