impastuję tobą płótno, blejtram jesieni,
bo to już jesień życia mój temacie stały,
choć za oknami czerwiec wiosenny się śmieje.
K-olejny portret, jak co roku na palecie
nie ubywa tej brzoskwiniowej cery, która
jak lampion wewnątrz twojej twarzy promienieje,
aż pierzchają w kąt wszystkie codzienne szarości.
Srebrzyste werniksy kładę na czarne kosy
w zapach paczuli, miękko, pędzelkiem bobrowym,
by zakamarki ciała laserunkiem pieścić,
jak lat temu czterdzieści trzy nowy akt tworzyć.
Jesteś symfonią barw, pędzli czystą sonatą,
allegro, wariacją, scherzo, a w końcu rondo.
Prawdziwą orgią kolorów, zbyt oczywistą,
by artefakt utrzymał ją w ramach miłości.
Jak to się dzieje – nie mam pojęcia. Obrazy -
taka laurka malowana w dniu urodzin,
rejestrują zmiany z mimowolną precyzją,
ja ciebie widzę niezmiennie wciąż taką samą!