paprocie bujnie rosnące
myśli które kiełkują w rudej głowie
nikt nie jest w stanie rozwikłać
Składasz wszystkie dni zwątpienia
w jeden wieczór, jedną chwilę
przy kominku ogień walczy
z przyciąganiem dłoni cudzej
Błyski fleszy i fanfary
suknie zwiewne i koszule
pokój zwierzeń, wielkie zmiany
ofiaruję ci w ofierze
W parku piwne popołudnie
wieczór z winem i komedią
przeleciałem nad Tamizą
oderwane skrzydło zwiędło
Nie rób ze mnie znów wariata
nie mów pragnę, potrzebuję
bo masz w swoim kalendarzu
inne opcje, walczą ruje
O spełnienie grzechu prosisz
Grześkiem jednak pogardziłaś
nie mam ci nic do dodania
ruszaj licznik inne imię wciąż wybija
A ty w swoim roztargnieniu
wargi liżesz z podniecenia
nie jest ważne czy to kościół
ławka w parku, czy siedzenia
w samochodach, czy w altance
przy trawniku czy pod blokiem
każdy może się nacieszyć
zwilgotniałym Twoim krokiem