Zabawne, że zamiast odwiedzić „Gugg’a”, czy Broadway pobiegłam na wschodnią pięćdziesiątą czwartą po nowe obcasy od Blahnik’a.
To był rok!
Nie byłam Carrie, ani żadną tam księżniczką z Park Avenue, za to żyłam pełnią po obu stronach mostu.
Brooklyn – Zachwycali się. – Miejsce kipiące artyzmem!
Coś w tym było, ale nie dla osoby mieszkającej w zapadłej norze nad dwudziestoczterogodzinnym sex-shop’em.
Szybko wciągnął mnie natłok pracy, a w wolnych chwilach biegałam po mieście jak szalona.
Marzyła mi się platyna od Bergdorfa, to musiało jednak poczekać. W zamian, co niedziele bywałam na późnym lunchu u Tiffany’ego.
Sezon powoli chylił się ku końcowi.
Była jedna impreza branżowa, gdzieś na zadupiach Manhattanu. Mnóstwo darmowego alkoholu i inne gówna.
Nie pamiętam jak to się stało, że wsiadłam w kolejkę, po prostu musiałam go zobaczyć.
To był oficjalny koniec marzeń, koniec niewinności.
Wysiadłam na West Egg, wiedziałam gdzie go szukać. Zawsze tam był. Nie musiałam nawet pukać, drzwi były otwarte.
Usiadłam obok na werandzie. Nawet na chwilę nie odrywał wzroku od horyzontu. Przykryłam swoją dłonią jego, i tak razem wpatrywaliśmy się w zielone światło po drugiej stronie zatoki.