I nie tylko ze względu na częste libacje.
Jak to zwykle dałem sie podpuścić kolegom
Tak, że później musiałem zeznawać przed sędzia.
Moi rodzice zechcieli jechać nad morze.
Wszystko lepsze niż to ponure Zaporoże
Aby potanić wyjazd nie zabrali auta.
Nie stać nas było, by podróżować jak szlachta.
Przykazali mi bym pilnował gospodarstwa
I sprzątał, by nie zastala ich pyłu warstwa.
Lecz to, co zastali przerosło ich koszmary,
A mi pozostawilo na długi czas szramy.
Na początku kumple wbili mi do chałupy:
Jurij, Wasyl, Ołeksandr i inne udupy.
Rozsiedli jak u siebie z lwowskimi piwami.
W swym braku kultury byli oni mistrzami.
Sam im nie mówiłem o wyjeździe rodziców.
Ojciec obawiał się właśnie takich wybryków.
Acz szybko rozchodziły się takie wieści,
Podobnie jak też, co której pannie się zmieści.
W każdym razie znosić ich obecność musiałem.
Jeszcze nawet od jednego z nich oberwałem!
Coraz to bardziej mi sie to nie podobało.
Nie wiem dlaczego tak się ich nie wychowało.
Pół nocy pilnowałem tych Zagłobów świńskich,
Ktorzy pijatyką przebijali mińskich.
Kiedy w koncu zbierać się do wyjścia zaczęli
O aucie mych rodziców sobie przypomnieli.
Nim spostrzegłem z kredensu wyszarpli kluczyki,
A mnie chwyciły adrenaliny zastrzyki.
Wcisnęli mi je i podwózki zażądali.
Nie mam prawa jazdy! Do reszty ogłupiali!
Ostatecznie dali mi jednak ultimatum:
Albo ja prowadzę, albo oni. To fatum!
Poszedłem, więc do garażu odpalić ładę.
Ostatnio wyciągano ją na parafiadę.
Pozbędę się tych gnojków. Nikt nie zauważy.
Byleby nie spotkać milicji albo straży.
Zapakowało się trzech na tylnie siedzenie.
Dojechać tak szczęśliwie - pobożne życzenie.
Dwóch usiadło z przodu, a jeden w bagażniku.
Zaraz będą wołać, że chce się komuś siku.
Przekręciłem kluczyk. Stary silnik zarzęził.
A długie sekundy minęły nim się rozpędził.
Wyjechałem z garażu terkoczącym gratem
Ciepłe powietrze wiało. Tak to było latem.
Ludzki bagaż kiwał się na tylnej kanapie.
Słychać było jak Jurij w bagażniku sapie.
Przejechaliśmy pół wsi, gdy zjawił się rower:
Kierowca bez odblasków ubrany w pulower.
Wnet przewrócił się na bok gdy go wyprzedzałem.
Cudem jego głowy kołem nie sprasowałem.
Odbiłem w drugą stronę - prosto w płot sołtysa.
Lodowate ciarki przebiegły mi po plecach.
Wszyscy, a nawet Jurij z auta wysiedliśmy.
Co my wszyscy najlepszego narobiliśmy!
Nagle moi kompani zaczęli uciekać.
Do przybycia straży czas zacząłem odliczać.
Z chaty wylazł sołtys w piżamie i szlafmycy.
Starej biednej ładzie parowało z chłodnicy.
Wykrzykiwac przekleństwa zaczął sołtys stary.
Któremu często kumple robili kawały.
Niespodziewanie szybko przybyła milicja,
A po niej straż - skorumpowana koalicja.
Zamknięto mnie w areszcie. Ładę sholowano,
A ze względu na jej zły stan zezłomowano.
Rowerzysta zdrowy, acz zeznawał przeciw mnie.
Koledzy również z zarzutów oczyścili się.
Rodzice mimo wszystko nie przerwali wczasów,
Co nie znaczy, że nie uniknąłem od nich pasów.
Do ich powrotu musiałem zostać w areszcie.
Nie wpłacili kaucji, gdy wrócili nareszcie.
Posiedziałem jeszcze tydzień w więzieniu tamtym.
Byłem więc z rodzicami w konflikcie zażartym.
Prosto pod sąd trafiłem, gdy mnie uwolniono.
A stamtąd z wysoką grzywną mnie odprawiono.
Przez długi czas odbywałem prace społeczne,
Zasilając kijowskie pieniądze stołeczne.
Tak oto skarano mnie za warchołów picie.
Budzony w nocy wystawiałem rzyć na bicie!
Z dna kamieniołomu widziałem kumpli twarze.
Którzy czasem patrzyli z góry jak się smażę.
Czy takich wartości uczyła ich bandera?
Picia, chamstwa nauczyli się od lidera?
Za ich czyny płaci uczciwy obywatel.
I to taki jak ja nieszczęsny młody bajtel.
Nowego samochodu już nie kupiliśmy.
Dodatkowe zamki w drzwiach zamontowaliśmy.
W szkole jednak ciągle byłem prześladowany.
Acz w końcu jednak zacząłem być szanowany.
Gdy Ołeksandr mnie zaczepił złamałem mu szczękę,
I mimo że znów musiałem znieść lania mękę.
Oni nigdy więcej mnie już nie zaczepili.
A dwanaście lat później na wojnie zginęli.