odbudowy świata.
Teraz jak się zastanawiam dochodzę
do snobistycznych wniosków, że od dziecka
moje plany na przyszłość zawsze były takie poważne,
takie mądre.
Nie chciałam być księżniczką, chciałam być lekarzem.
W ręce ośmio letniej marzycielki,
wpadły któregoś wakacyjnego dnia broszury
z encyklopedią medyczną, którą jak co drugi czwartek
dostarczył kurier dla mojego dziadka.
I ludzki umysł mnie pochłonął.
Moim idolem nie był Brad Pitt, tylko Freud.
Dziadek był geniuszem artystycznym.
Zawsze imponował mi swoimi pracami,
z wrażliwością obserwowałam jak tworzy,
jak swobodnie oparuje kolorami, cieniami.
Wiedział, że patrze na sztukę tak jak on,
ja wiedziałam, że czuje więcej dzięki niemu.
Jednak sześć dni w tygodniu 80 % dnia
spędzałam w pracy jako korpoludek.
Wciągnęłam się w papiery, telefony, tempo.
Właściwie każdy dzień wyglądał podobnie.
Momentami poniedziałek czy wtorek mógł nie mieć
dla mnie nazwy, dla mnie i tak wyglądał
jak środa czy czwartek.
Lubiłam tę rutynę.
Jesień chyba nigdy nie potrafiła mnie w sobie
rozkochać na tyle, bym doceniała jej uroki.
Listopadowego dnia,
opuszczając mury mojej szefowej,
zmierzałam w stronę domu ze znajomym,
który szedł w podobnym kierunku.
Był to typ macho.
Przesadnie rozgadany, ciągle opowiadający
o jego niezwykle sympatycznej osobie.
Miałam wrażenie, że patrzy na ludzi z góry,
zdecydowanie zbyt pyszny, zbyt pewny siebie.
Czas, który poświęcałam na powrót z pracy
obejmował zazwyczaj kwadrans.
Szliśmy w monologu jeszcze przez chwilę.
Alejka wysadzona betonem, długa i prosta,
gdzieniegdzie po trawie tańczą
różnego koloru liście, niedaleko dzieci korzystając
z kończącego się dnia budują szałas śmiejąc
i bawiąc się przy tym szalenie.
Koncentruje wzrok na postaci,
która zmierza naprzeciw mnie.
Idzie pewnie, prosto ale nie sztywno.
Chyba gdzieś się śpieszy.
Tak, to mężczyzna z plaży.
Patrzy się.
Nie jak na kogoś kogo próbuję
sobie przypomnieć skąd kojarzy.
Nie spuszcza ze mnie wzroku by mijając
rzucić z uśmiechem króla życia
sympatyczne i śmiałe 'cześć'.
Z uporem maniaka, powtarzam w głowie
dźwięk jego słowa.
Przez kilka kolejnych chwil mój racjonalny umysł
został nieco zachwiany.
Och, infantylność wzięła jednak górę.
Dnia następnego wieczorem
w skrzynce czekał na mnie mail od 'Pana perfekcyjnego '.
-
'Pana perfekcyjnego'?... nonsens.
Był dla mnie mistrzem.
Musiało minąć kilka miesięcy
nim oswoiłam się z myślą,
że to właśnie ja wypełniam jego myśli.
Rozmowy...
Uwielbialiśmy je. Było ich dużo.
A nam ciągle było siebie mało.
Bez zastanawiania się zmienialismy plany
by w natłoku obowiązków
choć na chwilę pobyć razem.
Mądre uczucie nas spotkało.
Czułam jego oddech na swoim karku
a nie świadomość, że po prostu mam faceta.
Radość była wspólna,
każdy problem również.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam,
że w ogóle potrafię obdarzyć
kogoś taką nienawiścią.