i zapukała nieśmiało w me oczy,
na imię miała Nic a na sobie tylko ulotność,
całun światła nagle przygasł zapatrzony, zadumiony.
Oddech jej tak blisko mych ust złożony,
zanika trud dnia i spraw niedokończonych
próżno szukać stałego lądu
codzienności ulic i szarych chodników
tramwajów blaszanych po stalowych szynach koła toczących
czy ludzkich głosów w tłumie wzburzonych
Dni przemęczone
odpływają jak złe sny,
Wysiłki przegrzane,
wnoszą się ku górze
Poprosiłem by na Noc została,
nawet łóżko pościeliłem.
Jak na Śięta porządki uczyniłem
i uschniętą podlałem paprotkę.
I znikła,
jak zawsze...
może jutro na dłużej zostanie.