Czasem trzeba popłakać nad rozlanym mlekiem.
W mej klasie założyły się dwa takie dzwońce,
Kto z nich dłużej wytrzyma, patrząc wprost na słońce!
Ten, kto chciał udowodnić, że ma więcej w kroku,
Musiał się liczyć z bolesną utratą wzroku.
Poparzona siatkówka oraz nerw wzrokowy.
Tragedia z jaką musiał zmierzyć się człek młody.
Za to innym razem, podczas szkolnej wycieczki,
Napotkaliśmy po drodze wybieg pasterski.
Podpuszczono mnie, bym nasikał na pastucha,
Lecz całkiem nie opłacała mi się ta fucha.
Poleciały iskry, gdy drut napotkał siusiu.
Ku memu zdziwieniu, poczułem ból w dyndusiu.
Generalnie nie ma jednak niczego gorszego,
Niż otarcie się o śmierć kolegi własnego.
Ojciec tegoż kamrata pędził w domu bimber,
Który posiadał bardzo wysoki kaliber.
Pewnego razu kumpel pozbierał nas licznie
Z zamiarem nauki, jak pić ekonomicznie.
Nalał bimbru do miednicy, pokazu celem.
Następnie zdjął galoty. Zajechało serem.
Chłopię rozsiadło się w miednicy rozkraczone
I dłońmi trzymało pośladki rozchylone.
Bimber pluskał żwawo. Chłop brał głębokie wdechy,
Chcąc by zassały samogon jego bebechy.
Wstał jednak dość szybko, tłumacząc nam, że piecze
Tak jak, kiedy łyka się procentowe ciecze.
Następni usiąść w miednicy już nie chcieliśmy.
Po naszym koledze trochę się brzydziliśmy.
Bimber wylano i poczęliśmy się szlajać.
Byliśmy głośno. Zaczęto się na nas hajać.
Rzucił butelką kolega, który pił dupą,
Po czym zachwiał się i uderzył w chodnik głową.
Nieprzytomnego odebrało pogotowie.
Tylko czekać, aż któryś z rodziców się dowie.
Zawsze, gdy rodzice wracali z wywiadówki,
Nerwowo podrygiwały moje półdupki.
Mówiono, że w mym domu używa się pasa.
Był to na mnie straszak, jak na matkę kiełbasa.
Ojciec rzekł, że za to, że w tym uczestniczyłem,
Na srogie lanie pasem sobie zasłużyłem.
Stwierdziłem, że na bank tanio skóry nie sprzedam
Oraz z ojcem dyskutować o tym zacząłem.
Ojciec na to rzekł, że skoro tak stawiam sprawę,
Przed laniem czeka mnie też bojowe zadanie.
Podał mi kilka pasków oraz wojskowy nóż
I kazał mi starannie pokroić pasy wzdłuż.
Splotłem je jak warkocz, zawiązałem supełki
I zgodnie z rozkazem wetknąłem w nie igiełki.
Zdążyłem jeszcze otrzymać niedługą burę,
Nim wygłodniały pejcz szarpał łapczywie skórę.
„Jak ty go lejesz! W ogóle nie widać śladów!” –
Krzyknęła głośno matka, wypatrując smagów.
Po wszystkim ojciec dał mi szmatę do podłogi.
Mogłem otrzeć łzy z twarzy i z krwi tyłek błogi.
Gdy w następstwie tej chłosty leżałem w bolączce,
Kumpel, który pił dupą, cały czas był w śpiączce,
Lecz odzyskał przytomność po kilku tygodniach.
Z niedowładem zwracał uwagę przy przechodniach.
Myślę, że lepiej jest mieć mięsień porażony,
Niż przez własnoręczny pejcz tyłek rozkwaszony.