Wstaje lutowy ranek zbolały i pusty.
Szeroko rozpościera – zamiast chmurek białych
Z sadzy dziergane szale, buroblade chusty.
Przez posępną szarością brzemienne tkaniny
Jeden się promyk słońca przebija nieśmiało,
Jak nagrobne światełko – za słowa i czyny,
Za modlitwy i grzechy, za wielkość i małość.
Ten samotny promyczek rudo - karminowy
Łapią szklane perełki – z rozbitych witraży,
Połamanych lusterek tęsknoty różowe,
Cztery stłuczone okna, już wolne – od marzeń.
I w srebrność tych okruchów chwycone fotony
Tworzą rozbłyski modre – oto łzy spóźnione…