fb

Czy na pewno chcesz usunąć swoje konto?

Usunąć użytkownika z listy znajomych?

Czy usunąć zaznaczone wiadomości z kosza?

Czy chcesz usunąć ten utwór?

informacje o użytkowniku

ŁZA

Dołączył:2009-09-14 21:46:14

Miasto:brak

Wiek:brak

statystyki utworu

Średnia ocen: 0

Głosów: 0

Komentarzy: 0

statistics
A A A

0

Pożegnanie z Mariąutwór dnia

Autor:ŁZAkomentarz Kategoria:Inne Dodano:2009-09-16 04:26:40Czytano:832 razy
Głosów: 0
W jeszcze prześpiewującym niskim trelem wszystek spokój ociemniałym półwieczorze, w jeszcze pulsującym sypkim, cierpkim marcepanem łakoci i krzyczącym blichtrem drżących na sznurkach ozdób, głębokim amarantem barszczy, ciężką wonią zalew, pokoju, w jeszcze wczesno-choinkowym hałasie smukłych, krętych wstążek, w rozkosznym nieładzie pozostawionych w obłedzie zapomnienia białych, lancetowatych stołów, pachnących zielenią i pstrymi igłami gałązek Świąt :<br />
Telefon gwałtownie, lecz prawie bezgłośnie, tornadem po kryjomu, hukiem po krętych stopniach schodów, w lustrze - przed kuchnię w zaciemnione korytarze, na wietrzne i puste strychy, aż po nocne i starszne labirynty piwnic.<br />
W papciach cicho sapiących, w lakonicznym, zerwanym biegu i w podniosłych niejasnościach meandrycznych salonów. <br />
Telefon.<br />
Telefon?<br />
Telefon.<br />
Na palcach przy wzbudzonych, złotych kwiatach tapet, zwinnie i susem ponad stolik obrzucony haftowaną kolistą serwetą.<br />
Śmiałym szarpnięciem terkoczącą, czarno - czerwoną słuchawkę, nie udawanym zrywem <br />
w głosie i nienagannym spokojem :<br />
- Tak, słucham ?! Uhm, rozumiem, rozumiem ... a przepraszam, z kim mam przyjemność, kto mówi, bo ... Ach tak ... a czy coś się .... słucham ? dobrze, tak, tak, dobrze, już oddaję do telefonu mamę.... <br />
( To Jola ... coś tam się chyba wydarzyło niedobrego ... nie może mówić ... )<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
Latarkę .....!<br />
Biegiem do garażu, światła &#8211; jedno za drugim, drzwi rechotliwie z zasuwy, z mosiężnego, ciężkiego, zziębniętego zamka, otwarte szeroko, na oścież, niby dlaczego tak szeroko, tak obszernie ? i na pamięć do bramki, a w ciemnościach wzrastającym zniecierpliwieniem, przez zęby : gdzie jest klucz, gdzie jest klucz ....?<br />
Noż kurwa, gdzie jest klucz ?!<br />
Trzęsącymi się rękoma gmerając w pokrętnościach mroku, ale zimno !, jedna połowa, druga, wyjazd samochodu w światłach na stromy i śliski, cementowy pachołek podjazdu, ale jakoś tak dławicznie, nieważne, bramka z powrotem głucho zatrzaśnięta w wichurę i drzwi od garażu i świergocące rozkołysane lampy, milknące po kolei w rzędzie, trzecia, czwarta, po schodach jak po pochyłej sztolni, na korytarz, Babciu, ciii ..... zamknij proszę na dole, tak, tylko na dole bo u góry nie otworzysz kiedy wrócimy, dobrze, ja dociągnę z tej strony, teraz, co za cholerstwo !, no chyba dzisiaj jeszcze, jutro z rana w Spółdzielni, do kolejki po jakieś druczki w tej sprawie, no wiesz babciu, nie wiem, no pewnie, że nie wiem, zobaczymy, jak tylko czegoś się dowiemy, tak, wszystko opowiem, za drzwi, poprzez werandę na puste podwórko ale przecież odjechali już z tego miejsca i czekają po tamtej stronie, więc chodnikiem ( jakim tam chodnikiem &#8211; ścieżynką niedbale ułożoną, zaprószoną ledwie wspomnieniem ze śniegu i mrozu ) na ulicę, pomiędzy rozryczane, pełne błotnego trądu auta, pojękujące klaksonami, przejeżdżające jak przez sen bladą jezdnię, po śniegu ze Świąt do ranka, do samochodu, zamknij dobrze drzwi, na zacisk, bez nerwów, bez nerwów, jedziemy prosto ... prosto !!! przez skrzyżowanie, omal nie oświetlone, bo Święta, Święta, Święta, <br />
w ledwie przed siebie, na prawo, szybko, bo czeka !<br />
Na pewno czeka...<br />
W rozłożystych, monstrualnych mackach jezdni, niknących i przepadających nagle i nigdzie, pomiędzy prawie lodowymi, równymi polami trawników, u stóp świetlnych cyklopów o jednym sodowym oku, gigantów chylących się na noc, w poszukiwaniu wielkich otwartych przestrzeni, szybciej i szybciej i wciąż za wolno a przecież on.....<br />
Czeka, na pewno czeka....<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
No cześć wujek.<br />
Cześć wujek.<br />
Cześć.<br />
Cześć ... no i co się dzieje, niech wujek opowiada.<br />
Że wyszła w nocy a właściwie to on nie wie bo kiedy przyjechali po obiedzie no tak tylko, że to było po dziewiątej ! no więc, kiedy po obiedzie przyjechali to rano on na dół zszedł <br />
a drzwi na taras uchylone z firan i w ogóle jakoś tak rozwarte dziwnie więc nie wychodził nawet tylko do kuchni i przez okno na furtkę otwarta więc wyszła i poszła sobie wtenczas do pokoju a na fotelu spodnie brązowe te z grempliny no to ładnie ! &#8211; bez niczego wyszła naga prawie w samej koszuli ! i do drzwi i te klucze co chowają przed nim zawsze ci z góry ... i na podwórze na ulicę ślizgawica że nie wiem co i nie ma jej i nie ma ! aha nie jadła nic on mówi wieczorem &#8211; rybę zjedz albo kiełbasy kawał jaki a ona &#8211; nie nie rybę zjedz sam <br />
i wszystkie jej ości a kawy ? - żadnej kawy i mleka ha ! Słodkiej ani gorzkiej ! i na skrzyżowanie tam na dole przed tym szarym budynkiem szkoły przy ulicy i w druga stronę pod dąb i nie ma jej i nie ma ! wtedy biegiem na policję i do tego sierżanta z gwiazdką o tutaj, na ramieniu no wiesz że żona od wczoraj a właściwie od dzisiaj, sam nie wie ale rano kiedy na dół po schodach ze swojego pokoju na piętrze z sypialni to już bez niej i drzwi oszklone no takie zwyczajne na taras otwarte i brązowe że szukał na ulicy w ogrodzie przy dębie powykręcanym i patrzał i nic i w krzakach porzeczek tych co się nie udały latoś kikutach pomidorów i koło kawiarni tam gdzie zwykle skąd powracała zawsze z szarą papierową torbą pachnących pączków których nikt nie zjadał że koszula na niej tylko dwie koszule bo spodnie brązowe te z grempliny i czapki i fartuszek w sine kwiaty na fotelu i u niej w łóżku rozbebeszone pierzyny co ma robić co robić, co ... ?<br />
A na milicji ?<br />
A tam ?!<br />
Długi i niezrozumiały protokół jakieś potrzebne zeznania wszystko szybko niewiarygodnie szybko niedbale w poczekalni bez okien na stole okrągłym i jednym obskurnym taborecie <br />
w duchocie i żrącym dymie papierosów bzdurne pytania tego tam wygwieżdżonego na pagonach o rysopis i wszystko inne a potem kiedy wrócił z powrotem to na górę do Jasia że Marii nie ma w domu że czy mógłby pofatygować się albo pomóc bo on już postardał siły jakoś mu tak dziwnie na płucach i w sercu ale patrz czy nie mógł jej zamknąć w pokoju zatrzasnąć drzwi i zatrzymać a to przecież Święta i nie wypuszczać przez noc całą żeby gdzie nie wyszła nie poszła het ?!<br />
a Jasiu biegiem w brązowych skórzanych laczach tak dużych jak jego stopy na dół do drzwi i na ulicę i czemu wujek od razu nie do niego tylko na policję i na policję bo tyle szumu będzie że już leci że zimno jak jasny gwint musi co na siebie wrzucić i tak jak poleciał klapiąc tymi laczkami to wrócił dopiero teraz i policja nic i oni nic i może wy też ..... i Maria .... - tylko mówią przez cały czas że się odnajdzie na pewno że gdzieś już bez dwóch zdań siedzi na komisariacie albo na dworcu że czeka i tęskni i śpiewa sobie i wszystko w porządku i dobrze będzie .......<br />
Zabierz latarkę, jedziemy.<br />
Dokąd ?<br />
Nie wiem jeszcze ...<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
<br />
Na przeszklonych, jaśniejących gdzieniegdzie trzęsawiskach brukowanej kocimi łbami ulicy, łbami zlodowaciałymi, jęczącymi pod naporem kół, na dół, w mrugających pomarańczową kaskadą oczu skrzyżowaniach, ku coraz bliższym, przepastnym przestworzom morza, przed kamienne występy małego mola, sterczące z czerni mroku, wzrokiem przebierając w ciężkich zasłonach zmierzchu, w topieli napastliwej, niewidzialnej, na jasnych, mało czytelnych, pofałdowanych polach brzegu, w jego krętych liniach, w ukropie mrozu brunatnych, podchodzenie zboczem skarpy do girlandy rozbujanych latarenek, znikających, to znów wychylających się poza ukołysany wiatrem cień śpiewających liści.<br />
Tu także ....<br />
Nigdzie ?!<br />
Nigdzie ....<br />
Na północnej niemal plaży, czujną choć drżącą źrenicą intuicji, wywróconą w bezdenną studnię nieprawdopodobieństwa nadziei ....<br />
Palców u ręki nie widać, cóż dopiero ją .....<br />
I w piasku zbitym zbielałymi gwoździami szronu, po kostki, wszerz i wzdłuż, w sobie tylko wiadomej ósemce, uwieńczonej oślizgłym palem trzęsącego się mola, które odpływa, wychylając się ze stopni, przez moment ulegając płochej zjawie, dostrzegając Marię na kremowej ławeczce skuloną w febrycznej malignie, ale z niedowierzaniem ( podbiegając ) bo noc przecież, mróz i zmęczenie i tam nikogo nie ma do kroćset ! a linie desek zawężają się, porywając do biegu na krótko i do ławki aby zawrócić na pięcie, samemu nie zagubić się w tym najczarniejszym z zimnych mrozie i smutnym szaleństwie zwątpienia.<br />
Boże drogi, jaki ziąb ....!<br />
Już przed drzwiami samochodu, przestępując z nogi na nogę, papierosy płonące, siwe - do ust, nikłym ogniem z pomiędzy rozprężających się na ostrzach mrozu, złamanych dłoni, jakiś wściekle niepotrzebny, przewleczony do granic wytrzymałości okres czasu przyglądając się rozbudzonej naszymi krokami mątwie, jej zbrojnym, napierającym bałwanom, ryczącym na nas dziko, w swym marszu wciąż bliższym, więc w popłochu do środka, o sinym dymie <br />
w przyspieszonych, rwanych oddechach.<br />
Wracamy.<br />
Kluczykiem obrót w stacyjce, o zgrozo, że oto morze pochłonie nas wszystkich, że podchodzi ku nam, oblizuje pięty urojone bogobojną wyobraźnią, osacza palcami z szadzi i szronu, kolistym zawróceniem, jak najciaśniej, jak najrychlej, łagodny wiraż i pod górę, dużo potężniejszą niż poprzednio, bardziej stromą, powstrzymującą łańcuchami lodu, o kilku obliczach, powoli, bez zatrzymania, za wolno jednak i jeszcze szybciej, droga wolna, i na powrót w kwiecistą lecz bezlistną ulicę wymarłych podwórzy.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
<br />
Nie widzę .....<br />
Ciemno ?<br />
Nnno .... ciemno, że hej !<br />
Trzeba będzie wysiąść.<br />
Samochodem w rozkopanym grzęzawisku błota i lodu, na oślep właściwie, aby przed siebie, bez nadziei zduszonej chłodem i nikłej wiary, bo to już kilkanaście godzin gdzieś poza domem a ona ... w sweterku i czapce ( Jezu Miłosierny, w czapeczce i sweterku ! ), więc samochodem nijako prześwietlającym zwaliste cielsko mroku zmrużonymi pod sztyletami zimna oczami reflektorów, po niewidzialnej drodze odsłaniającej się przed nami wstydliwie, <br />
z wyrzutem oddającej spojrzenie, pod górę, to znów w doły, miotając na prawo i lewo słabym i krótkim ogarkiem latarenki i zatrzymanie przed śpiącym na umór podwórzem, z otwartymi ustami nasłuchując jakiego bądź szelestu, który zdradzi być może, ale nie zdradza i cicho siedzi i kłuje w serce, znowu z powrotem trzaskając w złości drzwiami i ruszanie przed siebie donikąd, do świateł mimowolnego błąkania się, przemierzając labirynty ciasnych, czarnych zaułków, do nich, bo tam, kto wie, może Maria śpi sobie w najlepsze albo siedzi skostniała <br />
w fotelu i uśmiechnięta mrużąc powieki tym swoim czarującym, zjawiskowo pięknym uśmiechem, może rozpiera się na kozetce z pluszu, pod kocami, zziębnięta na śmierć ale żywa i zła jak zwykle.....<br />
Nie, tu jej nie ma.<br />
Nigdzie jej nie ma.<br />
Z powykręcanych surowym kańczugiem grudnia uliczek, w znanym kierunku, nie dość jednak jasnym, ale szybciej na samą myśl, że ona już tam jest, spoczywa niczego nie świadoma, jak zazwyczaj o tej porze - w fotelach, trochę poruszona chłodem, który ją dotknął, omiótł i powalił, rozwichrzona, tajemnicza, szepcząca swoje zaklęcia .....<br />
Tak myślisz ?<br />
.... więc jakoś inaczej, raźniej jakby, do tamtego domu zatroskania, omijając ciemne, nocne, groźne i ślepe podwórza pustych domostw, gdzie zjawy zapalają stłumione pochodnie na najwyższych piętrach, gdzie niekoniecznie są Święta Bożego Narodzenia, nie patrząc, <br />
nie śledząc już, nie wierząc ....<br />
Z samochodu jeden za drugim gęsiego, przez szczerząca kły na nas matowobrązową furtkę, po schodach do drzwi, krótkim dzwonkiem rozwiewając cichą nadzieję oczekujących, że tak krótko a może za długo właśnie, no i bez Marii, która, zmaltretowana samotnością, spędza gdzieś daleko swoją ostatnią Wigilię, poruszając wszelkie palce w kieszeniach i butach, pod lampą mrygającą w takt niewiadomej muzyki, chybotliwą, ruchomą, wypuszczając z sykiem resztę dymu z płuc, nasłuchując kroków z korytarza, z przedsionka, bardzo wolnych, dostojnych, szurliwych, które raptem ktoś ubiega, spiesząc by nam otworzyć i nie spojrzeć nawet, bo to bezsensownie &#8211; tak zaglądać sobie w oczy gdy .....<br />
Nie ma jej ?<br />
Nie ma.<br />
Nic nie ma........<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Co robić ? &#8211; do kuzynki mamy &#8211; małej, korpulentnej, wysoce ruchliwej kobiety <br />
w przesłaniających ją niespodziewanie owalnych okularach krótkowzroczności i groszkowym fartuchu, śmierdzącym zupą, przywodzącym na myśl ciepły acz niesmaczny obiad bądź odgrzewaną kolację, - szukali od rana, jak tylko dowiedzieli się co i jak, i - dzień dobry, ale Święta co ? - , i na schodach jedno przez drugie, co najmniej nieufnie, ale i bezradnie, wypytując nawzajem o szczegóły, których nikt w zasadzie nie zna dość dobrze, że to coś zmieni, coś wyjaśni, rozstrzygnie, bo pomóc to już chyba nie pomoże, a jemu ani słowa <br />
o krzyku przed gankiem o północy, krzyku czy żałosnemu zawodzeniu, kiedy psy rozrskowyczały się jak oszalałe, wskrzeszając pobliskie okiennice, bo że podejrzenia, <br />
a po co to komu, no tak ?, i w zasłuchaniu i obojętności nieuchronnie niczym w letargu osiągając płynne, rozstrzelone bramy jej pokoju, zbliżając się do rozkopanego straszliwą marą stylizowanego łoża, słysząc i nie słysząc o czym tam na górze już donośna, niespokojna wrzawa, w końcu przy łóżku najbliżej, u wezgłowia i w stopach, ulegając barwnym fantasmagoriom, w których Maria w bieli i wiośnie, na karym wierzchowcu, w szarży niewypowiedzianej rejterady, o dramatyzmie tak wielkim, że przekracza granice wytrzymałości i bije rozsądek, a po chwili ustępując na powonienie fetoru starości, mającej swój specyficzny, obrzydliwy i mdlący zapach, i chyba śmierci, wyczuwanej nieznanym, eterycznym zmysłem, szukając jakiegoś szczegółu, jakiegoś unikalnego znaku, psiego tropu, mogącego rozjaśnić zawiłości tego odejścia .... tej ucieczki .....<br />
Ucieczki dokąd ?<br />
Ucieczki dlaczego ?<br />
Na milicję już o drugiej czy przed nawet, jeszcze raz, i z Jasiem w koło dworca,w tych krzakach, no wiesz, na peronach, na torach, w poczekalni w toaletach bo nigdy nie waidomo, no tak ? na siedzeniach kolejek elektrycznych przez szyby sklepów i przy telefonie przy budce przy telefonie rozumiesz na ulicach a jeszcze przed domem towarowym chociaż po co w sumie koło dworca sama nie wiem gdzie ..... wszędzie do diabła !<br />
A tam, przy głównej ulicy, przy restauracji?<br />
Tylko z Jolą, ale nic ....<br />
Przed Jasiem, w stromym i nieskończonym rzędzie schodów, nie mogąc uwierzyć w ogrom jego stóp i oddalenie zbielałych jeszcze dłoni, przeźroczystych i bladych, wirujących przed wzrokiem - tacy roztrzęsieni, rozedrgani, mało skupieni, zwracając szczególną uwagę na kurtuazję, grzecznie, pompatycznie, cicho, tajnym traktem przez nieogarnione rzędy schodów na górę, do nowych, jakby niższych niż pozostałe i ciasnych pokoi ( przez moment gubiąc się w przejściach pomiędzy niebieskimi kuchniami i łazienką utyskującą cichymi słowami wiatru <br />
i wystudzonej wody z pordzewiałej, wąskiej wanny ), pytając nawzajem o sprawy nieistotne, w gruncie rzeczy o duperele, w końcu nie żegnając się by nie zapeszyć, o niczym jeszcze nie myśląc, śliskimi, lakierowanymi na bordowo schodami, pod rzędem gasnących kinkietów do salonu na dole, niezdecydowanie oświetlonego, o odkrytej twarzy atramentowych okiennic, które Maria, nie dalej jak wczoraj albo dziś jeszcze przekroczyła w swej .....<br />
Siedząc dookoła stołu, złaknieni ciepła i spokoju i kawy, przyniesionej za chwilę z dalekiej o takiej porze, słabokremowej kuchni, buchającej skwarem gazowego piecyka, gwiżdżącej zapomnianymi gwizdkami spoconych czajników - ale jak można sączyć parującą pionowym dymem kawę, nie dosyć zmieloną, przesypaną przez nieuwagę, tak prędko ?<br />
Przetykając zesztywniałe palce przez niemałe dziurki serwety, układającej się na stole misternym ornamentem nieopisanych, żałobnych kwiatów, przepadającej na krawędziach wrzecionowatymi sznurami aż po głęboki dywan o nieodgadnionym wzorze.<br />
Pozostaje czekać. Ten policjant powiedział ...<br />
Ten gruby z gwiazdkami ...<br />
Nie, taki mały ... bez gwiazdek ... powiedział, że jeżeli tylko czegoś się dowiedzą, zaraz przyśle do wujka żołnierza, żeby zawiadomił o ...<br />
Żołnierza ?<br />
No, kogoś tam ... kogo będzie miał pod ręką ...<br />
..... będzie miał pod ręką ... pod ręką ...<br />
Tak powiedział .... jakiś dziwny on.<br />
.....tak powiedział .....<br />
Niczego nie słysząc, nie czując nic oprócz wlewającego się rozkosznego żaru, wpatrując się <br />
w kołującego na obliczach sępa zmęczenia, kuląc się przed nim jak mysz ......<br />
O jakiejkolwiek godzinie ....<br />
... o jakiejkolwiek godzinie .....<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
I tak siedząc, pozostając wokół stołu, w cieple i szczodrych głębokościach foteli i krzeseł, przy kawie, przy cichcem pulsującej, mgławicznej lampie pokoju, przy papierosie za krótkim, przy majestatycznie zgarbionym starym człowieku, obok tych wszystkich rzeczy jakie pozostawiła Maria przed wyjściem w nieznane ( nieznane dla kogo ? ), przygryzając buńczucznie wargi, niczego nie mówiąc, zapełniając głowy najbardziej fantastycznymi lecz jednak ponurymi myślami &#8211; co to wkradają się błyskawicznie i niepostrzeżenie przy byle okazji przez niedomknięte wrota przeczuć i chowają tak aby ich nie móc wytropić nadzieją <br />
i wymazać, a ona jest gdzieś przecież, może wyczekuje nas nieświadomych jej obecności, tylko gdzie, gdzie ? i nie umarła jeszcze, ktoś kto był na zsyłce, w ruskich łagrach i na wojnie i zaczynał jak żebrak w obcym kraju &#8211; od niczego a potem ciężką pracą, kosztem wyrzeczeń straszliwszych niż można sobie wyobrazić, najbardziej upokarzających, doszedł do fortuny, ktoś taki nie umiera ot tak po prostu &#8211; wychodząc z domu, w łachmanach, na ulicę, której nie zna i lęka się co wieczór, ktoś taki nie ucieka donikąd !<br />
Więc wyczekując sygnału od zaspanego, rozradowanego opłatkiem Boga, pocieszając każdego niemym spojrzeniem, misternie tkając w sercach zwyrodniałą, zwodniczą pajęczynę nadziei, która mogłaby usidlić, jak muchę, podejrzenia o .... nie, to niemożliwe, wpatrując się w witraże strzelistego, mahoniowego kredensu, za którego witryną uwieńczoną srebrnymi okuciami domyślaliśmy się najprzeróżniejszych wspaniałości i kilku butelek wybornych trunków, tropiąc swe zmęczenie, dostrzegając nieład fryzur ( poprawianych dyskretnie <br />
i niewprawnie i bez potrzeby ) obserwując poruszające się pośród niepełnych kątów upudrowanych na popielato ścian kręte frędzle starych kilimów, stygnącą na stoliku pod oknem nocną lampkę wspartą o drewniany, pociemniały stojak, o spłowiałym, mocno bladoróżowym, cylindrycznym abażurze, drzemiące na parapetach, w towarzystwie nieużywanych narzędzi, wybujałe przerzedzone pelargonie, pożółkłą, nieczytelną z tej odległości fotografię wetkniętą za lśniącą ramkę obrazu Matki Boskiej, stertę wygniecionych kolorowych czasopism ponad wąziutką szufladką komódki przed kaloryferem, zielono - krystaliczną bryłę gazowej zapalniczki na półce pod regałem z książkami o wytartych, spłowiałych oprawach, oszkloną w narożniku salonu łukowatą szafkę, kryjącą na miniaturowych ramionach spodeczków śnieżny i zacny serwis z filiżanek, talerzy, wymyślnych waz i przedziwnych dzbanków....<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
<br />
Niby to bez celu &#8211; jak ona &#8211; ukradkiem do ogrodu, w ciemnościach omijając złowróżbne, kosmate gałęzie drzew, po schodkach z roztrzaskanego lastriko aż kończy się chodnik i dalej jeszcze, w ten mrok bez granic, bez początku i końca, w tę pustkę niesłychaną, rozglądając się za kimś źle zapamiętanym, w gruncie rzeczy nieznajomym, o twarzy tak odległej i nierealnej, w duchu nawołując cicho, wyobrażając sobie tylko jej wychudzoną, schorowaną postać uwikłaną cierpieniem na ziemi, w karkołomnie wijących się widmach nagich krzaków porzeczek, przy zwalonym płocie, na opinającej się przy deskach kurnika siatce, pod metalowymi, wysokimi drzwiami garażu, za zasłoną tęgich konarów konającej jabłoni i grusz strzelistych, tym wyobrażeniem odejmując sobie odwagi co krok, bo przecież może to trup już, może żałosne ciało bez życia, sine i sztywne, kołtun mięsa, upiorna masa na wpół ciekłych skrzepów krwi, złożona niczym omaszały kurhan w okropieństwie bólu i porażenia, obsiadła przez zimowe, granatowe muszki, ogorzała szpetnym piętnem śmierci, więc <br />
w ogrodzie straszliwym, piorunująco zimnym, odstręczającym widmową zmową nocy <br />
i chłodu, zamykającym się wielością sklepień ponad głową, przedzierając się w pojedynkę bez celu, tchnięty złudnym, fałszywym przeczuciem, że może tutaj właśnie, znaczy nie wiadomo gdzie, przyszła ciepła wprost z łóżka w swoim pokoju, i że to ciepło z pod puchowych, ciężkich pierzyn ocaliło mierną resztkę istnienia, może akurat tutaj, pod same drzwi zawlokły ją odmawiające posłuszeństwa i wszystkiego innego, osiemdziesięcioletnie nogi, prowadzące w swym obłąkaniu być może na śmierć, do białej pani rozpościerającej wokół swe telluryczne woale ramion, szemrzącej pokusą niepojętą, przed siebie oglądając się, czy nie za daleko aby, czy nie oddaliły się niebezpiecznie znajome cienie w mrygających za szklanymi, porowatymi kulami żarówkach okien tarasu, ( cicho ) ciociu ..... ciociu .... jesteś tutaj, słyszysz mnie, czy słyszysz mnie jeszcze, słyszysz nas ...s łyszysz ?! <br />
A za chwilę ( głośno ) ..... ciociu ...... ciociu ... !<br />
I z powrotem trotuarem na schody, wielkimi susami naprzód, dłonie na poręczy kurczowo, <br />
do cieplarnianego pokoju, a przecież okna i szklane drzwi tarasu przez cały czas otwarte, szeroko, na zaproszenie, dla powitania, tak jakby za chwilę miała nimi przejść Maria, wstąpić znikąd, zwiastując dumnym marsem czoła kres naszym niepokojom.<br />
Nie mogła wyjść w nocy. W takiej pomroce nie doszłaby do furtki !<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
W karty nastrojów na zasłanym do spania stole pełnym zeschłych liści barwnego dębu, pachnącym przeszłością zamilkłą i czymś czego nie umieliśmy przywołać do pamięci, talią znaczoną w sposób mało wyszukany, jak to bywa w tego rodzaju sytuacjach, przełykając łzę bezsilności, papierosy przemienione na zdania z kaszlu i pochrząkiwania, kończące się prędko, już niczego nie oczekując, z niecierpliwością spoglądając na ścienny zegar, przycupnięty cichcem w rogu, schowany za gardą złoconego wahadła, krążącego w różne strony, już śpiący w chrapaniu co godzinę dźwiękiem rannych dzwonów.<br />
Jaka to godzina !<br />
Myślę, że pora iść już.<br />
Zostaniesz z wujkiem na noc, co ? .... on z wujkiem zostanie przez tę noc, a my jedziemy do domu .... dobrze ?<br />
Kto zostanie ?<br />
On.<br />
Ja zostanę tutaj.<br />
Ach ...<br />
Na całą noc, aż .....<br />
Na całą noc, do rana.<br />
Na całą noc ....<br />
Po kurtki porzucone z kanapy wygiętej w rogu, ubierając się w tonie udawanego spokoju, krok w stronę okna z kurtkami na ramionach przewieszonymi niedbale, chwilę jeszcze wypatrując w odbiciu szyb marnej sylwetki Marii na tle pokwiatowanej na różowo kanapy, za stołem obok kredensu z porcelaną do wujka &#8211; bądź wujek dobrej myśli &#8211; spijając naprędce gorzkie grudy fusów z dna szklanki &#8211; przecież to nie pierwszy raz, prawda, wszystko dobrze się skończy, ułoży się szczęśliwie. Rano przyjedziemy, jak tylko załatwimy w Spółdzielni, dosyć rano, o ....no trudno powiedzieć, nie, o ..... no wcześnie &#8211; czuły, bojaźliwy pocałunek <br />
w szorstkie nieogolone i zapadnięte policzki, od lewego po prawy i w usta roztrzęsione, spękane i dygocące, sparaliżowane strachem, rękoma do zamka, który nie ustępuje, tak jakby nie pasował do pośpiechu ani czegokolwiek innego co zaprzątało teraz nasze głowy, do drzwi o wąskiej perspektywie ulicy, na zewnątrz, bezwiednie zaciskając w wyziębionych kieszeniach palce do białości, przez furtkę do samochodu, patrząc byle gdzie, bo ona właśnie byle gdzie mogła się schować ( czyżby podglądała z ukrycia, czyżby cieszyła ją owa zabawa w chowanego ? ), ale nadaremnie i bez wiary, przed maską samochodu na wujka z pokorą, ze współczuciem, po pustych oknach sąsiedztwa, na ogród zimowy, na pobliskie balkony pozowanym pocieszeniem, którego brak razi, na ciemną perspektywę rozlanego aż do tego miejsca późnowieczornego lasu, przemawiającego radosną nocą iskier, jeszcze na wujka wypatrującego nas wysuniętą do pożegnania dłonią, tańczących ze zniecierpliwienia wokół samochodu i do środka, lekkuchne zamykanie drzwi, aby nie poruszyć żadnej ze strun smutku, biedny wujek, co to będzie, kiedy Maria naprawdę ....<br />
Jezu ! Nie mów takich rzeczy, nie teraz !<br />
Ruszanie znowu zachrypnięte, przeziębionym samochodem, odcinającym się znacząco <br />
i wyraźnie w szarej, zgruchotanej mrozem poświacie księżyca ( który - gdy nie patrzymy - jest zielony ), tyłem, oddalając się miarowo, nie wiedząc kiedy gubiąc ich z oczu &#8211; stojących obok siebie na werandzie i w drzwiach, skulonych, tracąc z pola widzenia i już na autostradzie, huczącej, zziajanej pośpiechem powrotów zewsząd, w drogę do domu, do wyczekujących wiadomości, do łóżka, do herbacianej w wymyślnych pieszczotach pierza poduszeczki, do głębokiego snu, byle nie o niej, byle nie o cierpiącym starym człowieku, żegnającym nas jeszcze ......<br />
Zjazd na piaskową drogę, strzelającą granatami pekających pod kołami kałuż, wujkowi pęknie serce, jeżeli to prawda .... prawda naszych myśli, jeżeli okaże się nieszczęściem ......on nie przeprowadzi się nigdy do nowego domu, pewne jak słońce, zakręt i znowu bramka, poruszona i smutna, witająca nieco przychylniej i obie połówki naraz sprawniej i hola do garażu, jak to możliwe, Wigillia była piękna, a teraz ... to już nie ułoży się tak jak trzeba, lampy o kulistych kloszach jedna za drugą, po kolei, stop ! zatrzaśnięte śpiesznie drzwi, nie mogące ochronić przed złośliwym, długorękim trollem chłodu, szepczącym do ucha okropności ostatniego wieczoru Świąt.<br />
(przed takim ziąbem jak przed triumfującym pikiem myśli nic nie jest w stanie nas ochronić )<br />
<br />
<br />
<br />
+ + +<br />
<br />
<br />
<br />
Korytarz, tak jakby nie było go wcale, migiem - hop w kucki pod choinkę.<br />
I wujek opowiada, że jak spał, to ona mogła wyjść już rano, właściwie to on sam nie wie, może w noc jeszcze, bo on później niż zwykł był wstał z łóżka i zszedł na dół do salonu....<br />
Przecież są Święta, nie dziwmy się wcale.<br />
Już nie ma Świąt, już się skończyły babciu .....<br />
Ach tak ... ?!<br />
Zgromadzeni przed drzewkiem bawiącym nas srebrzystymi zajączkami refleksów, wszyscy blisko, zasłuchani w opowiadanie dobrze znane, pozbawione dramaturgii, bezduszne prawie, o Marii żegnającej się z nami na zawsze, ale dlaczego i w sposób tak wyjątkowo okrutny !? , nic nie wiadomo ! wypatrując na twarzach strasznych dziwów, skrzywień, zadumy, zatroskania, przerażenia i czegoś więcej, czego sami nie potrafimy nazwać, popijając wonne drinki przyrządzone w zaciszu buchającego światłością barku ( przez moment będącego naszym ołtarzykiem ) bez specjalnej potrzeby i na prędce za to bardzo smacznie, raz na krzesłach, raz na niskich, kwadratowych i miękkich pufach, raz na falujacej podłodze, na sprężystej kanapie i w fotelach, wszędzie wierzgając wydłużonymi rękoma, i poranionymi siarczystym biczem chłodu stopami, wypoczywając i podśpiewując w myślach, co może wydać się idiotyczne w takiej chwili, a jednak ....<br />
Sławka ... Sławka, nic nie wiem, ona też, ale co ona jest winna, ta dziewczyna ? ... <br />
że w nocy, po cichu, po kryjomu, nikomu nic nie mówiąc ....?<br />
Szukały wszędzie i wujek.<br />
I Jasiu, taki zdenerwowany, cały chodził, nie widziałam go takim nigdy !<br />
Nie mogłem się nawet przywitać ..... ani pożegnać.<br />
Zimno na dworze jak diabeł .....!<br />
Dokładnie.<br />
A ... a na policji ! To dopiero hołotniki !<br />
Przekrzykując jedno zdanie drugim, przerywając wpół, obchodząc dookoła, milcząc <br />
i mamrocząc i popijając coraz mniej bolesne drinki, które obejmują ciepłym, troskliwym <br />
i zaborczym ramieniem, przyciągając do swego falującego, magicznego, pełnego niesłychanych, fantastycznych wizji, wnętrza &#8211; głębiej i głębiej, w wir nieskończonej, niezgłębionej studni domysłów, jawiących się w rogach ścian, enigmatycznymi, wielorękimi freskami, odkrywanymi rysa po rysie na nowo.<br />
Jest mało prawdopodobne aby przeżyła do jutra, bardzo mało prawdopodobne, wydaje się, że tylko cud ....<br />
Albo ktoś, jakiś człowiek, co wyszedł o takiej porze.<br />
O jakiej porze ? O czym mówimy ?! Nikt nie wychodzi o takiej porze nawet na balkon, nikt nie wyściubia choćby czubka nosa !<br />
Tak jak mówiłem, jest bardzo, okropnie zimno, pierwszy raz w tym roku.<br />
I popatrz, co za dzień, co za dzień !<br />
Zupełnie świąteczny !<br />
Zupełnie przegrany<br />
Dograny do końca, do swego mało radosnego epilogu ....<br />
Pomału rozprężając się, swobodniej i śmielej wysnuwając senne marzenia o spoczynku, nikogo już nie słuchając tak jak trzeba, jak należałoby, myśląc o doznaniach absolutnie groteskowych, słodkich i szalonych, przemieniając jazgotliwymi szpilkami hipnotycznych zmysłów eteryczną, mglistą postać Marii w gipsową, poczerniałą i niepełną figurkę na marmurowym występie kominka, w wieczornym salonie imaginacji, figurkę potrzaskaną, o złamanym sercu, bezgłowej, w śniegu kruszynek i odłamków, rozchodzimy się - najpierw we wszystkie kąty, potem do niewidzialnych szyb okien aż do dalekich łóżek, w których jak puchaty, wielki, czarujący w swym oddaniu, warujący i cierpliwy pies, czeka na nas ciepła, czuła noc .....<br />
+ + +<br />
<br />
Troje dzieci na granitowych, bladych schodkach letniego pałacyku.<br />
Troje niebiańskich dzieciątek, dzierżących u ramion wysokie żółte świece, <br />
w których blasku zdają się płonąć.<br />
Kiedy przychodzę bliżej uśmiechają się w moją stronę.<br />
Troje dzieci, troje twarzy.<br />
W płomieniach i zachodzie.<br />
Lustro zabiera dłonie wyciągnięte ku nim.<br />
Głębokie lustro, rozśpiewujące niewyraźne odbicie osoby, której umiłowanego cienia <br />
w mroźną noc, zupełnie po omacku, odszukiwaliśmy nie tylko na ulicach willowej dzielnicy świętującego tajemnie miasta ale także w pustych, wietrznych komnatach naszych serc.<br />
....................... ciocia Maria ?<br />
Ciocia ?!<br />
......................<br />
Obudź się ........<br />
......................<br />
Wstawaj ....<br />
<br />
Wstawaj ..... wstawaj ! Maria nie żyje, zamarzła na śmierć na jakimś cholernym śmietniku, tuż pod naszym nosem ......<br />
<br />
Franciszkowi Kamińskiemu<br />
ŁZA
znaczek info

Aby dodać komentarz musisz się zalogować.


znaczek info

Brak komentarzy.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Bez tych plików serwis nie będzie działał poprawnie. W każdej chwili, w programie służącym do obsługi internetu, można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Więcej informacji w Polityce prywatności.

Zapoznałem się z informacją