Myśl o tamtej nocy, coś we mnie pęka, coś się wykrusza.
To był zwykły spacer, jak zawsze Sensi i na miasto.
Stałe poczucie zagrożenia, rozumieliśmy to jasno.
Na przekór przeciwnościom „Sława” gardło rozrywała.
Ustalona ścieżka, droga od lat taka sama.
Krzyczeliśmy głośno wspominając stare dzieje.
Deszcz zacinał w twarz, wiatr udawał, że się śmieje.
Zgasły latarnie, noc okryła Nas.
Wtedy myśleliśmy, że ku naszej chwale, że to jest nasz czas.
Nagle huk tłuczonego szkła, krew na twarzy, w naszą stronę szła.
Śmieć przyodziana w postać pięcioosobowej grupy.
Niepewny stan, ich stanowczy chód, pewne siebie ruchy.
Ucieczka przed siebie, chęć ratunku życia.
Nie chcieliśmy umierać, nie było czasu na takie porycia.
Nagle padł jeden pierdolony strzał.
Na ziemi leżała ofiara, w jej stronę zmierzał Kat.
„Podnoś się kurwa, nie czas na zgon Brat”
Było już za późno, krew okryła Twoje ciało.
Sądziłem, że to koniec, jednak im nadal było mało.
Silne kopnięcie, krew zalała moje oczy.
Walka o przetrwanie, skazana na przegranie gra się toczy.
Ile to trwało, ile uderzeń odebrała moja osoba.
Błagałem o litość, lecz nie pojawiała się żadna dłoń pomocna.
Gdy doszedłem do siebie Twoje ciało zaczynał pożerać chłód.
Krew zmieszana z błotem, jeden wielki syf i brud.
Trud pojęcie zaistniałej sytuacji.
Byliśmy pewni naszej chwały, nie mieliśmy racji.
Mijają miesiące, nadal słyszę Twój śmiech.
Nadal widzę nasz szaleńczy bieg.
Do czego zmierzaliśmy, jaki był nasz cel.?.
Ciebie już nie ma, mi pozostał świat pełen łez.
Czy to Bóg sobie zakpił, czy też to zwykły przypadek.
Strzał miał być chybiony, więc zdarzył się jedynie wypadek.
Wypadek, który odebrał Tobie życie, a mi całe serce.
Mijają miesiące, a ja nadal pogrążam się w żałobie i męce.