sam diabeł je tam trzyma i jego nie puści.
Pogrążony w tej otchłani trwam wieki całe,
jak rycerz w średniowieczu na wystający pal się nadziałem.
Walczę stale o życie,
starając się kontrolować serca mego bicie.
Bolesne kłucie niczym uderzenie w kowadło,
szczęście w nieszczęściu na mnie spadło.
Jednego dnia czuję, że żyję, innego że umieram,
za swego żywota bolesne cięgi zbieram.
Ile w tym wszystkim jest mej winy,
czuję się obiektem czyjejś drwiny.
Tyle różnych emocji przez jedno uczucie,
narasta we mnie wewnętrzne zepsucie.
Zepsucie, które niczym wąż ściska mnie za serce,
a ja czuję, że nie ścierpię już więcej.
Jedyne, co jeszcze porusza mnie do głębi,
to poczucie, że ktoś tak jak ja cierpi.
Wyprany z wszelkich wartości,
wiedząc że spokój w sercu nie zagości.
Staram się zapomnieć, wymazując wszystko,
czy zdajesz sobie sprawę, jak przykre to zjawisko?
Tylko ja wiem ile ona dla mnie znaczy,
lecz wszystko na marne, gdyż ona tego nie zobaczy.
Powiewa chłodem, zamknięta na twe ciepło,
wszystko bym uczynił, żeby ten lodowiec pęknął.
Kroczę przez pustynię, której każde ziarnko piasku symbolizuje myśl o tobie,
nie potrafię wyrazić tego uczucia w żadnym znanym mi słowie.
Na nic to było od początku do końca,
nie poczuję ciepła bez chociażby promyczka słońca.
Nie warto mieć nadziei, wiarę też lepiej porzucić,
prawdziwa miłość nie istnieje i nie ma co się łudzić.
Zbliża się ostatni wers, który właśnie spisuję,
lecz nie dowiesz się, czy życie od nowa ułożyć sobie spróbuję.
Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi,
bo w każdym z nas inna odpowiedź na nie siedzi...