Zmagam się ze wstaniem
By wieczorem
Być o dzień bliżej śmierci
Czas zabijam deskami-
Płuca smagam dymem
Codziennie nowy gwóźdź do trumny
Zasypiam na co dzień przytulona...
Poduszkę dzierżąc w ramionach
Złaknionych Twej obecności
Okryta ciężką kołdrą myśli
Upijam się muzyką
Do nieprzytomności
Zapadam się
W bezdennej otchłani
Dołującej samotności
Jest jak w niebie:
Łzy deszczu
I rozdzierające zaburzenia
Pogody ducha
Promieniste prognozy
Widzę jak przez mgłę
Tak blisko – dalekie
dwa brzegi rzeki
Złamane gałęzie
Pęknięty pień
Korzenie głęboko
utkwione w pamięci
Jak echo puste
Twe „kocham cie”