na oślep, gdzieś w dziczy,
pod nogi nie patrzy, bo nóg nie posiada,
a potknąć się boi.
Za siebie spoglądać nie zamierza,
na celu skupione,
jak oszalałe pędzi, tak przed kimś ucieka,
biegnie, jakby przed rozsądkiem zdążyć chciało.
Gotowe się ukryć,
na zielone czekać światło,
tak sprytne i niezgrabne zarazem,
biegnie, aż tchu mu braknie.
Boi się, a trwać nie przestaje,
bo siła woli co rusz do przodu popycha.
Biegnie jak wariat przez chore myśli niesiony,
przed siebie, do światła, do celu.
Aż tu nagle, nieobca wcale ręka marzenie złapała,
do ziemi paluchem przygniotła,
okrężnym ruchem wgłąb wbiła,
a potem pełna żałości wycofać się zechciała.
To przed ręką ucieczka, to przed palcem strach,
to ty ta kłoda, co własne beznogie dziecię zabija.
Z ziemią zrównałeś marzenie,
teraz ziemię całuj i płacz rzewnie,
że biegu nie dokończyło przez ciebie...