z zebranych podczas mej włóczęgi
paciorków z pereł różnej miary
- świadków rozklejeń, łez udręki.
bez trudu zamknę szepty w muszlę.
zatopię truchła dawnych zdarzeń
w bursztynu przeźroczysty owal
i go nikomu nie pokażę.
szkatułę zamknę, klucz w pół złamię.
bez ceregieli do pawlacza
cisnę to nic nie warte cacko
i znów przemienię się w tułacza.
znowu przed siebie pójdę rankiem
odkrywać -ente cuda świata.
pozbieram całe kiście świtów,
bukiety z mgieł babiego lata.
z zimowych wichrów utkam ażur,
wplotę śnieżynki jak cyrkonie.
z wiosennej burzy schwycę światło
i nawet noce w nim utopię.
jesienna słota będzie grała
melancholijne dyskografie.
w dzwonne klimaty wniknę cała,
zaśpiewam.., chociaż nie potrafię.
i wiem, że ścieżka poprowadzi,
chociaż zabłądzę nie raz pewnie,
chociaż przeklinać będę czasem
w zwyczajnie ludzkim szewskim gniewie.
aż wreszcie dojdę do rozumu
i się odkrywczo puknę w czoło,
że tak naprawdę marsz jest ważny,
chociażby się kręciło w koło.
choćby zwodziło na manowce,
choćby wracało w punkt wyjściowy.
bo każdy etap tej włóczęgi
jest niczym taras widokowy,
z którego starczy spojrzeć dalej
lub nieco wyżej wzrok skierować,
głęboki oddech wciągnąć w płuca,
dać się przestrzeni oczarować.
chcieć widzieć szerzej niż horyzont
łagodną linią kreśli kraniec...
a nowe perły porozrzucać,
zamienić w chwile zapomniane.
dodam, że głupio może sądzę
że taka wiara iść pomoże.
do absolutu jednak wołam:
chciej mnie pilnować w drodze, Boże.