Na skwerku ograniczonym ruchliwymi ulicami,
Prosta topola, powściągliwy klon,
Czysta brzoza i dziki orzech,
Czując nadchodzący ziąb,
Spokojnie pozbywają się życia,
Ubierając je w złoto,
By zasnąć z nadzieją,
Że wymuszona decyzja o śnie
Nie będzie ostatnią.
Obserwując taneczny wiatr,
Opodal kręcący piruety
Pobudzony pięknem chwili,
Każde z drzew sypie w spokoju ducha
Z ogonkami, suchymi łyżkowatymi liśćmi
Na zadbaną pod sobą trawę,
Gdzie, o południu, bezdomny leży
Nieprzytomny.
Każda z części jego ciała,
Od, w trzewiki znalezione, odziane stopy,
Po, o przetłuszczone włosy, zachlany łeb,
Ułożyła się wygodnie,
Jak rzucone kamyki żwiru.
Suche liście, śmierci motyle,
Głaszczą go opadając
Przyjemnym szelestem,
Gdy trzy źdźbła trawy
Z kępy pod jego zaropiałym nosem
Po nieleczonych zatokach,
Ruszają się w tak wolnego oddechu.
Każdy widzi go z okna pojazdu
Jadącego po śladach wymyślonego planu
Na resztę życia,
Lecz, gdy tylko zniknie za futryną,
Zniknie na zawsze,
Jakby go nie było.
Ludzie jeżdżą, idą, lecą,
Na łeb,
Na szyję,
By zdobyć szklankę wody
Dla własnych kwiatów,
Zapominając, że nie jedynymi są florystami.
Mijają godziny,
Które minutami są dla drzew,
A dniami dla miejskich ludzi.
Gdy nastaje wieczór,
A ciepłe lampy uliczne rozbłyskują
Grając w tę samą grę, co jesień,
Wiatr kończy na chwilę taniec,
Ulice cichną,
Autobusy pustoszeją,
A brązowe liście,
W szacunku trzymając się Syzyfowych dłoni,
Nie opadają na chwilę.
Każdy z dachem
Niepogwałconym wichurą,
Podlewa teraz kwiaty,
Nie myśląc nawet o podziękowaniu Losowi.
I bezdomny też o tej porze
Zawsze patrzył w połamane zdjęcia
Żony
I dwóch córek,
Które nieszczęśliwy wypadek
Wyrwał z korzeniami
I wyrzucił
Po tak długotrwałym podlewaniu.
Tylko, że źdźbła małej kępy
Już się nie poruszają,
Przykryte skrzydłami brązowego motyla.
Po minucie
Wiatr, jakby smutniej,
Budzi liście do fruwania,
A drzewa skwerku znów zrzucają złoto.
Rano dwie ekipy przyjadą ogarnąć miejscówkę.
Jedna sprzątać będzie liście,
Druga ludzkie sumienie.