konturami martwa cisza niewzruszona.
Wyciągam ręce,
chylę palce ku potrzebą zaschniętym.
Wysycham jak one,
nienagannie wystawiony na wietrze,
prosty w swej budowie.
Przecięty na pół.
Dotykam tylko opuszkami nieba.
Czerpie z nacisku jak najwięcej,
tylko po to, by za chwile znów umierać.