na krańcu galaktyki
nie ma tu dróg
ani ziemi
po której chodząc
siałbym wiatr
a wiatr
unosiłby drzewa
a z drzew
kapałyby liście
a liśćmi
malowałbym pejzaże
nie potrzeba nóg
odkąd nauczyłem się latać
zabierając ptakom skrzydła
popełniłem grzech
teraz patrzę
jak uczą się spadać
przeklinając grawitację
podziwiając anioły
płynie niebo słodko-słone
nie ma tu rzek
ani oceanów
na których fale płaszcząc
podziwiałbym zachody
a wschody
parzyłyby kawę
a kawę
donosiłbym ustom
a w zamian
w kobiecości toną
nie potrzeba rąk
pamiętam jak ślimaki
niosące domy
samotnym szlakiem
zaznaczały powroty
a koniec świata
nigdy za nimi nie nadążał
potykając się o ślady
mleczna droga
na zbitym lustrze ginie
nie ma tu ognia
ani lodu
w których bym mógł
płomienie hibernować jak listy
a listom
nadawać imiona
a imionom
adresy
a miejscami zamieszkania
wypełniać torby listonoszom
nie potrzeba tułowiu
komórka żyje
w niegłowiu
apetytem przetrwania
wytacza istnienie
w teorię bytu
by móc tylko się rozmnażać
przeczuciem kariokinezy
coś jeszcze pozostało
prócz myśli zawiniętych w głowie
nie ma tu mnie
ani mnie
jeszcze się nie obudziłem
o ile zasnąłem
a wczorajszy dzień
jutrzejszym
a jutro
powiem
a słowo to
nie potrzebne
kiedy człowiek budzi się
na krańcu galaktyki
sam