Polacy ongiś chodzili lasem,
Nie po sawannie.
I się spotkali gdzieś tam z dryblasem,
Co zwał się Wanią.
Do jego chaty wkroczyli – schowa
Wraz z arkabuzem.
Gospodarz spytał: „Iz Częstochowy?”
I dał intruzom
Bochenek chleba i grzane piwo
I kadź ze smalcem.
Lecz patrzył wrogo, choć nie wyglądał
Na zagorzalca.
Gdy się najedli i odpoczęli
Wolontariusze,
Chlebodawcowi tuż powiedzieli:
„Już czas się ruszyć.”
A ten zdumiony tym polskim zdaniem
Kląkł na kolana:
„Nieużto czaszka była nie połnoj
U kastelana?!”
Polacy rugać i kląć nieuka
Zaczęli gniewnie.
A chłop swój kożuch po chacie szukał,
I nawet w chlewnie.
A potem poszli w ślad za wieśniakiem
Ostatnim szlakiem.
I każdy mniemał, że się jest zuchem
I cnym Polakiem.
A poźniej w twarze zaczęła walić
Zła zawierucha.
I najzdolniejszy z tych ochotników
Nie widział druha.
A ich przewodnik ostatnio krzyczał:
„Zgiń, sucze plemię!”
Polacy padli ofiarą braku
Porozumienia...