gdy wchodzicie mi w drogę <br />
bez pukania<br />
gdy przez prześwit w drzwiach<br />
na którym zawisł księżyc<br />
rozciągnięty do granic możliwości<br />
widzę was, gdy światłopalnie<br />
rozpoczynacie w przedpokoju<br />
gdy bez butów wpełzacie na<br />
szklisto-ciepły dywan<br />
powolnie wyczekujecie, aż wstanę<br />
przywitam was gorzkim uśmiechem<br />
i oddam całą siebie<br />
choć od dawna już nic nie mam<br />
innego<br />
<br />
w zamian mi się blask wciska<br />
do pokoju<br />
przez okna zastawione gratami<br />
byleby świata nie widzieć<br />
<br />
boję się was<br />
gdy w sobotę<br />
w dzień, rankiem letnim i podłym<br />
wstaję i idę<br />
przeciskam się przez wasze śliskie zastępy<br />
gdy czołgacie się przednio po ulicach<br />
<br />
boję się was<br />
gdy muszę wam spojrzeć w szparki oczu<br />
potrącić przypadkiem<br />
gdy idąc, myślę już tylko o ucieczce<br />
<br />
boję się was<br />
gdy ugryzienie komara przywraca mi życie<br />
gdy rozdrapuję to miejsce, by żyć<br />
choć jeszcze przez chwilę<br />
a wy łapiecie za rękę<br />
bo drapać nie wolno<br />
żeby nie bolało życie