by gwiazdy do dzbanuszka pozbierać srebrzyste.
Zanurzam się, nurkuję... A obok mój konik
(skrzydlaty, bujna grzywa – w wierszu – oczywistość).
Wylatam nad poziomy, by trzymać się w pionie,
przemierzyć wzdłuż i w poprzek dystans Mlecznej Drogi,
pobujać na komety złocistym ogonie
i złapać Niedźwiedzicę za jej przednie nogi.
Tak z ciała uwolniona i z łap grawitacji
oddaję się w ramiona nieba-kontemplacji.
Wtem pluję – zła – po skosie, chole...wka mnie bierze -
toż w zlewie zostawiłam niezmyte talerze!
Wylatam nad poziomy (będąc ponad statki).
Unoszą gwiazdozbiory, uszy konia sterczą...
Spoglądam z wyżyn niebios na liche rabatki,
na których ogrodnicy plewieniem się męczą.
I róść chce we mnie dusza, więc zacnie rozdyma
wiatrami - mam te wiatry, gdy mknę w nieskończoność.
Porywy tak nadęły, żem zgoła olbrzymia...!
Przerywa kontemplację niespodziany łomot.
Co to było, co zagrzmiało?
W Wielkim Wozie zatrzeszczało –
połamany dyszel pękł,
ja wydałam z siebie jęk...!
Bo nie bacząc na barierki
rymłam w ośkę tej furmanki.
Koń znarowił się i trach! –
w nieboskłonu modry dach.
No i kopnął. No gdzie? W zad!
Zarżał mi – ty nie pisz(cz) tak!