na szybie nieba granat rozgwieżdżony
zastyga mrozu purpurową zorzą
chwieję się waham
na nie swoich nogach truchtem
oddycham twoimi ustami
w słabych ramionach pokonuję słabość
w dotyku dłoni czułość rozpoznaję
w gęstwinie kończyn słodko zagubieni
czasem wystygli i piekielnie głodni
spragnieni mięsa kosztujemy siebie
zamykam oczy
noc zda się mirajem
odkrywam ciebie w najbardziej twym kącie
na skórze pleców krwią w spazmach rozkoszy
słyszę co piszą akrylowe szpony
sensopuszkami odnajduję w mroku
a ramionami obejmuję kosmos
językiem gładkość zębami twą stałość
zaś resztą zmysłów odgaduję całość
tej chwili bliski zew dali odbieram
i nierealny podtrzymuję miraż
musi wystarczyć rozpalonej głowie
w marszu na północ
skąd płynie melodia
i to że żyję
gdy wstrzymuję oddech
czuję najmocniej