jak pochodniami zgaszonymi
ciała twojego płonącego
czerpię mistyczną moc tajemną
nocy płynącej pieśnią rzewną
z tęsknoty i natchnienia duszy
cierpiącej straszne wprost katusze
że cię nie sięgam bo odległość
na głowę bije zasięg ramion
które jak Venus z Milo niczym
jak jakiś miraż oczy mamią
niby ułudą jednak dają
nadzieję w sercu urastając
do niebotycznej wręcz długości
i tylko jemu w ucho szepcą
sposób prastary jak ma sięgnąć
tam gdzie najtęższy wzrok nie sięga
wszystko zagarnąć nie sięgając
tej niezdobytej wciąż miłości
która zasiała w sercu zamęt
i płosząc go jak ze snu ptaka
co w trzepotaniu zaślepiony
rozbija się na żebrach klatki
i pada martwe u stóp onej
ostygłej już i niezdobytej
jak z marzeń sennych spopielonych
prawdą która się jawą stała
i zapomniała znanej kiedyś
a napotkanej w snach kochanki
co rozum honor cześć zabrała
lecz w zamiam dała obietnicę
na coś co gwoździem jest i sensem
w słodyczy jej miłości życiem.