Milczący orszak podąża na miejsce stracenia...<br />
Jestem prowadzony... Kaptur zasłania mi słonce...<br />
Kajdany na nogach coraz bardziej mi ciążą...<br />
Więzy krępujące moje dłonie obcierają przeguby...<br />
Potykam sie...<br />
Ale juz po chwili kopnięciem jestem przywołany do porządku...<br />
Przybrudzone skrzydła dumnie łopoczą na wietrze...<br />
Mimo tego kark pozostaje zgięty... Po co idę tą procesją?<br />
Bo wszyscy idą... Bo zostanę stracony...<br />
Ściągają kaptur... Oślepione oczy na wpół przymknięte...<br />
Wchodzę po schodach na szafot... Ze zmęczenia powłucze nogami...<br />
Wzrok kieruje na sznur... Postarali się... Dobra robota...<br />
Piękny zachód słońca... Ja także zachodzę... Wraz z nim...<br />
Dobrze jest odejść...<br />
Ból wyłamanych palcy wraca...<br />
Bardziej jednak boli rana... Ona nigdy się nie zabliżni...<br />
Kończcie to, proszę...<br />
Powoli bez większego pośpiechu Kat zakłada pętle na moja szyje...<br />
Dreszcz przebiega przez całe ciało...<br />
Spazm płaczu wykrzywił twarz... Opanował go jednak...<br />
I tylko łzy... <br />
Jedna po drugiej... Spływają po jego twarzy...<br />
Zapadnia zostaje uruchomiona...<br />
W oczach zebranych nie widać współczucia...<br />
Raczej skargę i wiele oskarżeń... Jak grad spadaja na niego...<br />
Tak trwa niewzruszenie...<br />
Jedynie wiatr porywa jego łzy... I niesie je dalej... Na inne szubienice...<br />
Ostatnie tchnienie wydobywa się z piersi... Wreszcie nadchodzi ten moment...<br />
Opuszczam swoje ciało... Widzę ich wszystkich... Siebie...<br />
Oddalam się od tego... Bo to wiąże sie z bólem...<br />
Mogę go nie przyjąć... Więc go zostawiam...<br />
Błysk mnie oślepił... Zamknąłem oczy... Znowu czuję ból...<br />
Moje palce są wyłamywane... Kaptur zostaje zarzucony na głowe...<br />
Więzy krępują moje dłonie... Kajdany przykute do stóp...<br />
Idę... Wraz z tłumem...<br />
JAK DŁUGO JESZCZE?!