niby zeszłoroczne niebo,
niby przetarte w paru miejscach
serce pustelnika.
Wkrótce zostanie po mnie
najwyżej popiół, kilka naiwnych westchnięć,
parę pocieszonych łez.
Moje skrzydła, przetrącone
i złamane, nie uniosą więcej
mojego serca, zwęglonej duszy.
Tym, co mnie pociesza,
jest tęsknota za bezczasem,
za wiecznością, którą mi ktoś wykradł.
Jestem, aby kolidować z tłumem,
poddawać się woli nocy.
Czy to tylko kolejna kartka
z kalendarza, wydarta z piersi teraźniejszości?
Czy to jeszcze jedno uderzenie serca,
o jakim nie zapomnę?
Wypełniam sobą puste naczynie
twoich dłoni. Lubuję się
w przyrzeczeniach, co nie znają
drogi powrotnej.
Wiem, jak boli tchnienie wiatru.
Rozumiem, skąd biorą się
błogosławione chwile, jakich nikt nie słyszy.
Chodź, ukochaj we mnie ten wstyd,
tę rozpustę, o jakich nie mam
odwagi śnić.
Jestem dość blisko, aby uciszyć zmysły,
obłaskawić raj.
To tylko dobrze dobrana puenta,
krańcowa odpowiedź.