jak dębowe wieko
pod którym wszystkie moje dni
zakopane głęboko
okute w kamień co ciężkim chłodem
rozpłatał nas na dwoje
by świat istniał jeszcze i układał dłonie
w strzelistość katedr
będę ci opowiadał o Wczoraj
całował piersi rozkwitłą gałęzią
wczesnym wieczorem rozpalę w kominku
chociaż milczenie jest jak lekarstwo
pójdziemy brzegiem rzeki rozmów
bez początku i końca
nie patrz w lustro by ocalić skały
długo budowanej tamy tam już tylko
wezbranie jest najmniej oczekiwanym
momentem następnego szeptu dłoń w dłoń
całkiem boso żeby przez sen tylko dotknąć
słów co odeszły dawno musimy dom odnaleźć
i szpary w płocie by malwy mogły wyjść
przed ogród a pelargonie zamieszkać w oknie
i tak od początku zaczerwienieni zorzą
zachłyśniemy się szumem pierwszych
porannych pociągów z ażurowym biletem
akacjowych liści pojedziemy
na świerszczowy koncert aż zamaluje
barw tysiące noc nasiąknięta rosą
w zadumany spokój