grube śpiwory, ważone, mierzone.
W nich zasypiamy na kilka chwil,
zliczonych z czasem na zimnych nagrobkach.
Wyłącza się telefony, zasłania, uszczelnia okna
i żyje nie dając znaku życia.
Zasypia się,
w sprawach błahych i mniej błahych,
w drżeniach rąk i przyćmionych hałasach.
Zimny ranek, powolny autobus,
odgrzewana obiadokolacja -
nikt już nie spisuje podobnych snów.
Zostają krótkie migawki - oszczędność środków -
wybiórcze albumy oglądane od święta.
Rozmiary nie mają znaczenia,
bo człowiek i tak się dusi.
Kości trą o siebie,
proporcjonalnie głośniej do nabitych sekund.
Tylko głos jakby mniej równy, niepewny.
To wydłużone dzieciństwo duszy,
spowolnione dorastanie,
najchętniej bezstresowe, a że opcja ta szkodzi,
to zaciska się pas,
z wyboru lub z jego braku.
I przyszło nam uciec z domów,
falstartem lub zgodnie ze średnią.
I słuch, i ruch po nas zaginął.
Nie ma powodów do niepokoju.
Tylko głos jakby mniej równy, niepewny.