<br />
Uniosły nas sanie, galop czwórki koni,<br />
zatykały nam usta zimne gwiazdy białe,<br />
a dłonie chciały piersi jak reduty bronić,<br />
lecz to nie była sanna. Tylko się zdawało.<br />
<br />
Między nami była krew jak zabójstwo brata<br />
i stopy od niej lepkie grzęzły w szum pościeli,<br />
bębniąc kroplami deszczu, świt za oknem wzlatał.<br />
Zamiast podnieść na duchu, włosy mi wybielił.<br />
<br />
I płynęliśmy łodzią, w dali grały plaże,<br />
skóra lizała słońce dotykiem napięta.<br />
Dłonie posklejał uścisk jak dwie twarde małże.<br />
Zapytany na brzegu nikt nas nie pamiętał.<br />
<br />
Potem tropikalny deszcz kroplami nas pokrył,<br />
jakby morza dokoła wszystkim było mało.<br />
Patrzę jednak ze smutkiem, nikt z nas nie jest mokry<br />
a więc i deszcz, i morze nam się wydawało.<br />
<br />
Jeszcze tylko ten garncarz co skleja skorupy,<br />
ponoć na greckiej wazie widział taki temat,<br />
lecz wypadła mu z dłoni, gdy się kiedyś upił,<br />
więc ani greckiej wazy, ani nas też nie ma.<br />
<br />
<br />
<br />